Читать книгу Kartki na wietrze - Eduardo Sacheri - Страница 10

3

Оглавление

Przechodzą przez bramki i pozwalają się obszukać sennemu policjantowi. Wdrapują się do najwyższego rzędu, strzepują trochę kurzu z betonowego siedziska i zajmują miejsca. Fernando szacuje, że ta pojedyncza trybuna, która ciągnie się wzdłuż całej linii bocznej boiska, mieści najwyżej tysiąc pięćset do dwóch tysięcy widzów. Tyle że tej soboty przed południem padało, nadal jest pochmurno i na meczu zjawiło się nie więcej niż dwieście osób, rozsianych wokół w małych grupkach, takich jak ich własna.

Na boisko wychodzi miejscowa drużyna – w zielonych koszulkach i białych spodenkach.

– Ha! – rzuca szyderczo Rusek, gdy to widzi. – Tak, jak wam mówiłem, najpopularniejszym kolorem koszulek piłkarskich w Argentynie jest zielony.

– A ty ciągle swoje – podejmuje rękawicę Mauricio. – Kiedy się wreszcie pogodzisz z tym, że nie masz racji?

Rusek, jakby go nie słyszał, unosi dłoń, gotów wyliczać:

– Ferro, koszulki zielone. San Miguel, zielone. Ituzaingó, Deportivo Merlo, Sarmiento Junín i dzisiaj – zawiesza głos – San Martín Nueve de Julio.

– Nie sądzicie, że po tym, jak przejechaliśmy trzysta kilometrów, żeby obejrzeć ten mecz, moglibyście odłożyć swoje spory na kiedy indziej? – próbuje Fernando.

Ale Mauricio już się zbiera do ataku.

– Nie, mój drogi. Dużo częściej niż zielone występują czerwone i białe. – Teraz on wyciąga rękę i wylicza, pokazując na palcach. – Independiente, River, Argentinos Juniors, Estudiantes La Plata, Huracán, Los Andes, San Martín Tucumán, Huracán Tres Arroyos…

– Wymieniasz mi tu kluby z interioru – protestuje Rusek.

– A ty całą masę drugorzędnych. No więc dalej, jeśli sobie życzysz: Unión, Deportivo Morón, Instituto Córdoba. Mam kontynuować?

Fernando słucha kanonady nazw wypluwanych przez Mauricia. Ta jego pewność siebie, zimna determinacja, to samozadowolenie… Kiedy ścierają się w ten sposób z Ruskiem, Mauricio zdaje się dysponować pełnym arsenałem, a Rusek – całą naiwnością świata.

– Z czego się śmiejesz? – pyta Mauricio.

– Nie śmieję się, tylko uśmiecham. – Fernando z przyjemnością przybiera tajemniczą minę.

– To dlaczego się uśmiechasz? – Bombardowanie przybiera na sile. Aż niewiarygodne, jak łatwo wyprowadzić tego Mauricia z równowagi.

– Czekaj! Mandiyú Corrientes! – Rusek znów się rozpromienia, jakby właśnie jednym posunięciem wyrównał wynik.

– Już wychodzą ci z Santiago. – Fernando cieszy się, że może odwrócić uwagę przyjaciół, jak gdyby zawieszając w tym momencie ich rywalizację, oszczędzał Ruskowi porażki.

– Który to Pittilanga?

– Ten przy bocznej linii. Rozgrzewa się.

– Który? Ten chudy, na oko zwrotniacha?

– Nie. Ten wielki, na oko jak szafa.

– Aa…

Gdy mecz się zaczyna, Rusek mówi, że czuje się jak jeden z tych tajemniczych facetów wysyłanych przez trenera, żeby szpiegowali drużynę przeciwnika przed rozgrywkami. Dwaj pozostali nie zwracają na niego uwagi. Fernando – bo pracowicie notuje swoje spostrzeżenia w zeszycie Centinela, a Mauricio – ponieważ zdążył już przyjąć skupioną pozę, taką jak zawsze w trakcie oglądania meczów: siedzi poważny, milczący, z założonymi rękami.

Po pierwszej połowie – bezbramkowej, statycznej i nudnej – Rusek idzie do łazienki i wraca po chwili z hamburgerami oraz kubkami gazowanego napoju.

– Dacie wiarę, że zapłaciłem za to świństwo trzydzieści peso?

Koledzy grzebią po kieszeniach i oddają mu po dziesiątce. Na szczęście Pittilanga wychodzi też na drugą połowę. Miejscowi grają lepiej i zdobywają dwa gole z rzędu. Natomiast Mitre Santiago del Estero nie potrafi się odnaleźć na boisku. Pittilanga zostaje zdjęty na kwadrans przed końcem. Kiedy mija trenera, ten z roztargnieniem klepie go po ramieniu.

– Więc to za tego gnojka Małpa dał trzysta tysięcy dolarów. – Głos Mauricia brzmi ponuro i to wcale nie jest pytanie, a konstatacja, ostateczne stwierdzenie faktu.

– Trzysta dziesięć tysięcy – poprawia Rusek.

– Czy on nie był czasem w reprezentacji młodzieżowej?

– No był.

– To co się z nim, do diabła, stało?

Rozmowa się urywa, resztę meczu oglądają w milczeniu. Gdy sędzia odgwizduje koniec, miejscowi kibice wstają, żeby oklaskiwać swoich piłkarzy, którzy pozdrawiają ich uniesionymi ramionami ze środka boiska.

Oni trzej też dźwigają się z miejsc i razem z innymi schodzą po brudnych cementowych stopniach pomalowanych na biało. Przepychając się od czasu do czasu, docierają do szatni gości. Rusek puka. Otwiera im niziutki facet w dresie i czapce z daszkiem ozdobionej napisem: „Wytwórnia Win El Tanito – Mendoza”.

– Musimy porozmawiać z panem Bermúdezem. Przyjechaliśmy z Buenos Aires. Jesteśmy właścicielami Pittilangi.

Fernando słucha słów Ruska i zastanawia się, czy to poprawne wprowadzenie. Są właścicielami piłkarza czy jego karty? W gruncie rzeczy – ani jednego, ani drugiego. Kiedy Małpa zrozumiał, że umiera, przekazał prawa matce. To czyni z niego, Fernanda, syna figurantki. Wszystko jest takie skomplikowane…

– Zaraz… Sekundę.

Zza uchylonych drzwi widać krzątaninę w szatni. Półnagich zawodników, parę buchającą spod pryszniców, rozrzucone stroje, ponure miny. Czyli to, co zwykle po przegranej dwa do zera. W progu staje wysoki facet w identycznym dresie i takiej samej czapce z daszkiem jak poprzedni. Fernando zadaje sobie pytanie, czy w Santiago del Estero nie ma ani jednego sponsora, że trzeba ich szukać w Mendozie.

– Tak? – mówi facet, kolejno spoglądając na gości, jakby nie wiedział, do którego się zwracać.

– Jesteśmy właścicielami Pittilangi. Przyjechaliśmy z Buenos Aires. – Rusek się waha. – Ma pan minutkę?

Bermúdez marszczy brwi, wyraźnie zdziwiony.

– Myślałem, że karta Pittilangi należała do tego chłopaka… Raguzziego. Był u mnie jakiś czas temu.

Rusek mruga, nie wie, co odpowiedzieć.

– To prawda – wtrąca Fernando.

Znów czuje, że się wydurniają, odgrywają cudzą rolę, i to źle. Że kiedy są we własnym gronie, nawet skłóceni, wszystko jakoś tam działa, ale gdy tylko wychodzą ze swoimi wygłupami na zewnątrz, na światło dnia, do ludzi, od razu widać, że improwizują, w niczym się nie orientują, robią z siebie skrajnych idiotów.

– Czyli co? Panowie są właścicielami czy on? – Bermúdez wydaje się raczej znudzony niż zły.

– Raguzzi umarł kilka tygodni temu – mówi Mauricio. – Ciężko chorował. Przekazał nam prawa. Czyli my.

Trener podskakuje lekko, prawie niezauważalnie. Fernando dostrzega to, bo spodziewał się takiej reakcji. Każdy, kto dowiaduje się o śmierci Małpy, podskakuje w ten sposób. Błąd, najwyraźniej bardzo ludzki, polega na założeniu, że młodość i śmierć nigdy nie idą w parze.

– Bardzo… Bardzo mi przykro – mamrocze trener i podaje im rękę w geście spóźnionego, wyrażonego naprędce współczucia.

– Ma pan chwilę? Nie chcemy zawracać głowy, ale przyjechaliśmy z Buenos Aires… – zaczyna znowu Rusek – …i musimy wyrobić sobie zdanie.

Bermúdez opiera się o ścianę przy drzwiach, z rękami założonymi za plecy i skrzyżowanymi nogami. Chrząka i mruży powieki, jakby przeszkadzało mu słońce, które o tej popołudniowej porze już się chowa.

– Na temat Pittilangi?

No raczej, myśli Fernando, jednakże nie okazuje zniecierpliwienia, bo widać wyraźnie, że ich rozmówca gra na czas, usiłując się zdecydować, jak zacząć, jaką obrać drogę.

– To… skomplikowane – rzuca wreszcie, patrząc w ziemię. – Pewnie, w takiej drużynie nie jest łatwo. Prawdę mówiąc, dajemy ciała – macha w stronę drzwi, za którymi ubierają się jego podopieczni. – Ale chłopakowi chęci do gry nie brakuje.

Fernando docenia wysiłek, z jakim Bermúdez rozgrzebuje rzeczywistość, żeby dokopać się do jakichś pozytywów.

– Wypożyczyliście go na rok – wtrąca Mauricio.

– Tak, dołączył do nas niedawno. W zeszłym miesiącu.

– Na rok, ale z możliwością zakupu, prawda? – pyta Fernando.

– Taa… Ja w każdym razie nie mam z tym prawie nic wspólnego. To znaczy, gram zawodnikami, których w danym sezonie dostaję, widzieli panowie. A czy potem klub któregoś kupi, to już nie moja sprawa. Tylko kierownictwa.

– Jasne. Poza tym jest chyba za wcześnie na takie decyzje, nie? – odzywa się Rusek.

– Prawdę mówiąc, nie wiem. Pewnie tak. Sezon dopiero się zaczął.

Wszyscy czterej przez chwilę milczą, aż Bermúdez coś najwyraźniej postanawia.

– Jedno pytanie. Nie żebym chciał się wtrącać… Za tego Pittilangę… Ile panowie dali?

Wahają się. Fernando nie wie, czy pozostali dwaj z tego samego powodu, co on. A jeśli tamten ich podpytuje, żeby zażądać prowizji? Słyszy się takie rzeczy tysiące razy. Kasa za to, żeby zawodnik znalazł się w pierwszej jedenastce, został doceniony. Tyle że to miejsce, w którym rozmawiają… Popękany cement. Byle jakie drzwi. Czapeczki z reklamą wytwórni win. Nie, za tym pytaniem musi stać inna intencja.

– Trzysta tysięcy dolarów – odpowiada Mauricio.

– A niech mnie! – Ten okrzyk, który w innych warunkach mógłby oznaczać podziw, tutaj, na tym placu ciemniejącym już w sierpniowym zmierzchu, wyraża co najwyżej współczucie.

– No bo przecież był w reprezentacji młodzieżowej, zdolny chłopak, obiecujący – mówi Fernando, jakby chciał jakoś bronić brata i jego posunięć.

– Pewnie, pewnie – przytakuje Bermúdez, po czym dorzuca: – Takie rzeczy się zdarzają.

– Cóż… Tak czy owak dziękujemy za rozmowę. – Fernando nieco zbyt gwałtownie wyciąga prawą dłoń, bo chce to wszystko jak najszybciej zakończyć. Chce stąd znikać.

– Jeszcze jedno – wtrąca Mauricio. – Myśli pan, że utrzyma się w wyjściowej jedenastce?

Trener drapie się po nieogolonym policzku.

– Taa… Sądzę, że tak.

– Dla nas to ważne. Ze względu na jego wartość jako zawodnika – ciągnie Mauricio.

A Rusek zaraz z entuzjazmem dodaje:

– Wspaniale. Z tą wyjściową jedenastką, znaczy. Żeby się czuł niezagrożony. Nie tracił wiary w siebie i w ogóle.

Bermúdez patrzy na niego, jakby się zastanawiał, czy powinien go gasić.

– Rzecz w tym, kolego, że jego zmiennik jest jeszcze gorszy.

Pozdrawia ich nieokreślonym ruchem dłoni i znika za drzwiami.

Kartki na wietrze

Подняться наверх