Читать книгу Kartki na wietrze - Eduardo Sacheri - Страница 7
Małpa
ОглавлениеPrzezwisko Małpa nie miało związku z jego wyglądem, jako że był jasnowłosy, blady i niemal pozbawiony zarostu, a choć do szczególnie wysokich nie należał, zawsze trzymał się sztywno wyprostowany. Tak że wcale nie wyróżniał się nadmiarem owłosienia ani nieproporcjonalną, przygarbioną sylwetką – żadną z cech najczęściej kojarzonych z małpami. To przezwisko nadał mu Mauricio, który od małego lubił eleganckie, bezduszne koncepty. A nadał mu je w dniu, w którym Alejandro – wówczas dziesięcioletni i nigdy później nienazywany już tym imieniem – omal się nie zabił.
Nudzili się we czterech w pewne lutowe popołudnie, przed domem, w cieniu ogromnej wierzby płaczącej, gdy Alejandro nagle wskazał drzewo i oświadczył, że tylko on z nich wszystkich da radę wspiąć się na samą górę. Wierzba była stara, a jej korona gęsta; korzenie, które dawno temu rozsadziły chodnik, swego czasu mocno się dały we znaki robotnikom z gazowni zakładającym instalację.
Powiedzieli mu, że nie że nie zdoła dotrzeć na sam wierzchołek, ale raczej z przekory, a nie dlatego, że nie wierzyli w jego możliwości. Poza tym nie było jeszcze nawet czwartej i nie mieli nic lepszego do roboty, póki sąsiadki nie zakończą sjesty i nie będzie można znowu zagrać w piłkę.
Alejandro wstał, otrzepał ręce z ziemi i wskoczył na jeden z niższych konarów. Ledwie ruszył w górę, pozostali zaczęli go wyśmiewać, straszyć, krytykować sposób, w jaki się wspina, i grozić, że naskarżą matce. On jednak podciągał się z gałęzi na gałąź, coraz wyżej i wyżej, oni zaś, na dole, mrużyli oczy, chroniąc je przed liśćmi i kawałkami kory, które po drodze strącał. I choć ochrypli od krzyków, on i tak zbliżał się do kręgu światła wieńczącego koronę. Ostatni odcinek pokonał, obejmując pień rękami i nogami, jak koala, trochę z powodu cienkości górnych gałęzi, a trochę dlatego, że z tej wysokości wolał już nie patrzeć na ziemię.
W końcu dotarł na górę i powoli przesuwając stopy, bardzo ostrożnie obrócił się, by ich widzieć. Kiedy bezpiecznie usiadł, przestał się trzymać gałęzi, złapał własne genitalia i posłał kolegom w dole wiązankę sprośności. Później, zadowolony, rozejrzał się wokół, chcąc zapamiętać szczegóły nikomu nieznanej panoramy, jako że wszystkie okoliczne domy były niskie i nikt do tej pory z tak wysoka nie oglądał sąsiednich dachów. Świadomość, że jest pierwszy, i założenie, że tamci trzej nigdy w życiu nie zobaczą tego, co on, jawiły mu się jako przedsmak niezmierzonej chwały.
Wypełniony przyjemnie musującą w wypiętej piersi dumą zacisnął dłonie, rozpostarł ramiona i wydał z siebie gardłowy, modulowany okrzyk, wzorowany na tych, jakie podsłuchał w telewizji u Johnny’ego Weissmüllera i Rona Ely’ego, po czym zaczął walić się pięściami w klatkę piersiową, wrzeszcząc: „Jestem Tarzan, król małp!”.
Porwany entuzjazmem podskoczył na swojej gałęzi, raz i drugi, najpierw ostrożnie, nieśmiało, potem zuchwalej, aż w końcu podpora trzasnęła, co zmroziło krew w żyłach obserwatorom pod drzewem, zwłaszcza że on sam zaczął spadać w dół, z konara na konar, przyjmując po drodze najbardziej nieprawdopodobne pozycje i popiskując ze strachu.
Na szczęście wtedy żył jeszcze Abelardo Colacci, właściciel forda falcona, dbający o swe auto z czułością oddanego kochanka. Stary Colacci, przekonany, że styczniowe słońce szkodzi lakierowi, od grudnia do marca trzymał falcona pod wierzbą, co sprawiło, że Alejandro, zamiast upaść na ziemię czy chodnik, z piekielnym rumorem wylądował na dachu samochodu. Przez kolejne tygodnie wszyscy czterej pielgrzymowali do auta Colacciego, by w zamyśleniu kontemplować pozostawione przez Alejandra wgniecenia. „Tu walnąłem tyłkiem”, mówił Alejandro, jakby komentował szkielet wystawionego w muzeum dinozaura. „A tu głową”. Rusek z kolei dodawał: „Widzisz, jak to auto zamortyzowało upadek? Dzięki temu się nie zabiłeś. Chodnik czy asfalt by się tak nie wgiął. I byłbyś już martwy”. Po raz pierwszy powiedział tak, kiedy wpuścili ich do szpitalnej sali, gdzie, cały w gipsie, leżał Alejandro. A ponieważ uznał, że to niezwykle trafna i zarazem świadcząca o wrażliwości uwaga, powtarzał ją później za każdym razem, gdy zachodzili pod wierzbę.
W dniu wypadku, kiedy umilkł brzęk bitego szkła i sąsiedzi zaczęli wyglądać przez okna, by zobaczyć, jak zakładali, stłuczkę samochodową, co przytomniejsze zaś sąsiadki już łapały za telefon, żeby zadzwonić na pogotowie, trzej koledzy zbliżyli się do falcona, na którego dachu leżał Alejandro – brudny, poturbowany, jęczący, lecz bez wątpienia żywy. I właśnie wtedy Mauricio, ledwie ochłonął ze strachu, że jego najmłodszy kumpel nie żyje, wykrzywił się, uśmiechnął półgębkiem i na poczekaniu ukuł przezwisko, które przylgnęło do Alejandra na trwałe.
– Taa… Król małp… Z ciebie to małpa i tyle.
I tak zostało.