Читать книгу Kartki na wietrze - Eduardo Sacheri - Страница 14
5
ОглавлениеTo ten – mówi Rusek z tylnego siedzenia zaparkowanego wzdłuż chodnika samochodu, kiedy jakieś trzydzieści metrów przed nimi wyłania się zza rogu chudy, raczej niski blondyn z mocno wystającymi zębami. W każdej ręce trzyma siatkę z zakupami. Trudno rozpoznać w nim Polaka Salvatierrę, który jeszcze niedawno przeżywał swoje najlepsze lata, brylując na łamach kolorowych czasopism i w plotkarskich programach telewizyjnych. Nie tyle nawet trudno, ile niepodobna, choć to przecież te same harde siekacze, te same jasne oczy. Ale Salvatierra inaczej się teraz zachowuje. Jakby się skurczył, zmatowiał. Rusek dostrzega jego zaskoczenie, gdy wszyscy trzej jednocześnie wysiadają z należącej do Fernanda duny i zastępują mu drogę.
Pozdrawiają go oszczędnym „Witaj, Polak”, gdyż postanowili okazywać mu wrogość od pierwszej chwili. Ostatecznie jeśli Małpa przejechał się na kupnie Pittilangi tak, jak się przejechał, to właśnie z winy tego kolesia. Salvatierra zdaje się nie zauważać ich niechęci. Albo brak mu zmysłu obserwacji, albo pobyt w więzieniu zahartował go, sprawiając, że przestał zwracać uwagę na takie subtelności. Ruchem głowy wskazuje dom swojej matki, za skrzyżowaniem, i zaprasza tam całą trójkę.
– Koło stacji na pewno jest jakaś knajpa – rzuca Fernando, a Rusek domyśla się, że chodzi o to, by porozmawiać w neutralnym miejscu.
Salvatierra spogląda na swoje siatki, zwłaszcza na tę z warzywami.
– Moja stara czeka na boćwinę…
– To nie potrwa długo – ucina Mauricio.
Idą kawałek w stronę domu Polaka. Ten nagle zatrzymuje się i stawia torby na ziemi.
– Nie wiem, co mógłbym wam powiedzieć… – zaczyna znienacka, może świadom, że wcześniejsza wymiana zdań była tylko wstępem, bezsensownym jak większość wstępów. – Jakieś… trzy lata temu przyszedł do mnie Małpa z pomysłem, żeby…
– Tak. To już wiemy – znów przerywa mu Mauricio.
– Cóż… W tamtym czasie próbowałem wrócić na rynek, miałem w zanadrzu paru młodziaków, pogadaliśmy… – Polak kiwa w kierunku Ruska, jakby odwoływał się do naocznego świadka tamtych wydarzeń. – I wtedy pomyślałem, żeby mu zaproponować tego chłopaka Pittilangę… Pewnie wiecie…
– Tak. Pittilangę i jeszcze jakiegoś drugiego – ponagla go Fernando.
– Prawda. Pittilangę i Suareza. Ale stawiałem na Pittilangę. Zresztą, popatrz, Suárez dał sobie ostatnio spokój z piłką.
– Taa… Pittilanga natomiast nie dał sobie spokoju z piłką. To piłka dała sobie spokój z nim – gorzko podsumowuje Fernando.
– Nie, no… Faktycznie, ma teraz kiepski moment…
– Kiepski moment? – wybucha Mauricio. – Bierzesz nas za głupków czy co? Wypożyczyli go do Mitre Santiago del Estero! Sprzedałeś Małpie zawodnika, który…
– Ja mu go nie sprzedałem. Ja mu go tylko poleciłem…
– Nie denerwuj mnie! Ten cały Pittilanga gra w trzecioligowym klubie! Nie w pierwszoligowym! Nawet nie w drugoligowym! O, nie! Siedzi w Santiago…
– Ale ta jego drużyna jak na Santiago…
Salvatierra próbuje łagodzić sytuację i Rusek chętnie by się z nim zgodził, że trzeba szukać w tym wszystkim pozytywów, ale Fernando wtrąca z wściekłością:
– Jak, do cholery, mamy odzyskać te trzysta tysięcy dolarów, co? Naciągnąłeś mojego brata na trzysta zielonych kafli, podsuwając mu miernotę niewartą dwóch peso! A teraz mój brat umarł, kasa wyparowała, a wszystko przez ciebie!
– Co przeze mnie? Ja mu nie kazałem kupować Pittilangi!
– O, doprawdy?
– Pewnie, że nie! Kupił go, bo tak mu w jajach grało!
– Bo mu go poleciłeś!
– Poleciłem mu go, bo myślałem, że zrobi dobry interes!
– Nie mów!
– Właśnie, że mówię! Chłopak występował w reprezentacji młodzieżowej!
– A co to ma do rzeczy?
– A na co, twoim zdaniem, zwraca się uwagę przy kupowaniu zawodnika, Fernando? Gdyby to wszystko było takie proste, każdy głupi pchałby się do tego interesu i zbijał krocie.
– Cóż, jesteś chodzącym przykładem na to, że tak się właśnie dzieje – zauważa Mauricio, lecz Salvatierra puszcza obelgę mimo uszu.
– To nie tak, jak myślicie. Ja na tamtym nic nie zarobiłem.
– Jak nie, skoro reprezentowałeś Pittilangę? – przyciska go Mauricio.
– Nie! Nie wziąłem prowizji! – Salvatierra unosi dłonie, jakby chciał odsunąć od siebie wszelkie podejrzenia.
– To czemu się w to zaangażowałeś? Z dobrego serca?
– Nie, ale takie rzeczy zdarzają się ciągle. Co ty sobie myślisz? Że kupić piłkarza to pewna inwestycja? Na każdego chłopaka, który okazuje się kopalnią złota, przypada fura nieudaczników.
– I mojemu bratu musiałaś sprzedać akurat nieudacznika, co?
– Ja mu go nie sprzedałem! Klub mu go sprzedał! Platense! I powtarzam ci, że nie dostałem za to absolutnie nic!
Dyskusja wygasa, ponieważ wszyscy wiedzą, że kręcą się w kółko. W gruncie rzeczy to, co najważniejsze, stało się jasne, zanim Salvatierra pokonał tamte czterdzieści metrów dzielące go od ich samochodu. Już nie jest menedżerem; jest skończonym, bezrobotnym facetem, którego ambicje sprowadzają się do załatwiania sprawunków matce i, od czasu do czasu, przycinania trawnika. Kwestia braku szczęścia. I w jego przypadku, i w przypadku Pittilangi. On, Salvatierra, okazał się zbyt głupi, zbyt zadufany w sobie, stracił kontrolę, źle dobierał towarzystwo. A Pittilanga urósł o pięć centymetrów za dużo. Strzelił o cztery gole za mało. Doznał kontuzji kolana, przesiedział na ławce cztery miesiące, akurat kiedy zmieniał się trener, i stracił miejsce w drużynie. Utył siedem kilogramów, zrobił się ciężki i powolny. Cztery czy pięć podstawowych błędów, które w ostatecznym rozrachunku decydują o wszystkim. Tylko tyle. Rusek doskonale to rozumie. Sam nieraz się tak czuł – boleśnie świadom, że choć szczęście było o krok, to przegrał, bo nie zorientował się na czas, czego za wszelką cenę trzeba unikać.
Wszyscy trzej pokazują Polakowi plecy i wracają do auta, nie odzywając się już do Salvatierry słowem ani tym bardziej się z nim nie żegnając, po trosze ze względu na swój niewyraźny nastrój, po trosze zaś dlatego, że chcą zaakcentować swoje oburzenie, chociaż ani jedno, ani drugie – ani oburzanie się, ani akcentowanie tego oburzenia – nie ma przecież najmniejszego sensu.