Читать книгу Kartki na wietrze - Eduardo Sacheri - Страница 15
Menedżer
ОглавлениеPolak Salvatierra był najmłodszym z trzech braci wychowujących się na tym samym podwórku, co Małpa i Fernando, ledwie jedną przecznicę od domu Ruska i Mauricia, w cieniu despotycznych krzyków matki, wielkiej jak góra Galisyjki, która trzymała synów twardą ręką, nie mogąc liczyć ani w tym, ani w niczym innym na pomoc nikomu bliżej nieznanego męża. Salvatierra nie był Polakiem ani też potomkiem Polaków, ba, zapewne nie miał nawet pojęcia, gdzie leży Polska. Był za to idealnym blondynem, tak jasnym, że niemal przezroczystym, o niebieściutkich oczach i bielutkiej cerze. Polakiem przezwał go nie kto inny jak dziesięcioletni Małpa, przekonany, że kolega wygląda dokładnie tak samo, jak piłkarze grający w polskiej reprezentacji na mundialu w siedemdziesiątym ósmym. A ponieważ przezwany nie zgłaszał zastrzeżeń, Polakiem został już na zawsze.
Rósł więc sobie w tej samej okolicy i bez większych wzlotów czy upadków grał w młodzikach i juniorach Ferro. Kiedy doszedł do starszych juniorów, został odprawiony, ale wtedy znienacka mu się poszczęściło: niektórzy z jego dawnych kumpli z drużyny, w przeciwieństwie do niego, zdołali zostać profesjonalnymi piłkarzami, a on, wyraźnie lepiej sobie radząc bez piłki niż z piłką, jakoś się wkręcił w negocjowanie ich pierwszych kontraktów. Ze swoimi włosami i cerą cherubina potrafił zgrywać skończonego idiotę, zbijając tym z tropu działaczy klubów i dezorientując skarbników. Wystarczyło, że sfinalizował dla swoich kolegów trzy czy cztery mniej lub bardziej korzystne umowy, by mógł wykonać największy skok w swojej karierze: zostać menedżerem. Od tej chwili szło mu jak z płatka. Przebojem wdarł się na piłkarski firmament i przez sześć albo siedem lat rozjeżdżał się po okolicy samochodami i motocyklami, jakie mieszkańcy południowego Castelar widywali wcześniej wyłącznie na zdjęciach. Zazwyczaj towarzyszyły mu piękne, krągłe panienki, z tych, co to również ogląda się je raczej na zdjęciach, chociaż nieco innego rodzaju. Od czasu do czasu postępki Polaka stawały się przedmiotem roztrząsań Małpy i spółki. Fernando dziwił się, że przy swoich zarobkach Salvatierra traci tyle wolnego czasu w dzielnicy niskich domków i zestrachanych pań domu. Mauricio uważał – i koledzy ostatecznie przyznawali mu rację – że jedynym miejscem na świecie, gdzie Polak może nadać swojemu sukcesowi wymiar godny epopei, jest właśnie okolica, w której zaczynał. Wszędzie indziej był po prostu chłopakiem wydającym masę kasy na luksusowe auta i drogie kobiety. I tyle. Natomiast na terenie tych czterech kwartałów, tworzących jego starą dzielnicę i oglądających dzień po dniu, rok po roku, jak dorasta, wszyscy pamiętali płaski, nijaki dom, gdzie się urodził, wrzaski jego matki Galisyjki i żałosny rower – na którym jeździł całymi latami – bez hamulców i błotników, zbyt mały i przez to nadający mu pozór nieproporcjonalnego wielkoluda. Samo zestawienie czyniło zeń legendę. Mauricio utrzymywał, że dlatego wraca. Bo tylko w Castelar mógł pokazać, jak daleko za sobą zostawił swoją przeszłość.
Stopniowo jednak przestał się tam pojawiać. Sądzono, że wciąż reprezentuje piłkarzy, a jego nazwisko wypływało czasami w związku z takim czy innym międzynarodowym transferem albo konfliktem jakiegoś zawodnika z jego klubem. Pewnego przedpołudnia w wiadomościach podano informację, że trafił za kratki jako członek przestępczej bandy, zajmującej się wszystkim – od przemytu narkotyków po kradzieże aut z kilkoma punktami pośrednimi. Z upływem czasu cała historia zaczęła ulegać modyfikacjom, radykalnie zmieniając kierunek rozwoju i wracając do punktu wyjścia, by w końcu się wyczerpać. Dwa lata po tym skandalu Polak wreszcie wyszedł na wolność. Tyle że był już wtedy cieniem własnego cienia. Żeby opłacić adwokatów, musiał posprzedawać swoje samochody i motocykle, narzeczone go opuściły i niemal wszyscy jego dawni klienci ze świata futbolu bez większych wyrzutów sumienia znaleźli sobie innych menedżerów.
Małpa natknął się kiedyś na niego w mięsnym; przywitali się, skrępowani jak zwykle ludzie, których kiedyś, ale zbyt już dawno, coś łączyło. Gadali o dupie Maryni, podczas gdy sprzedawca kroił Polakowi szynkę zadnią na kolety – cienko, tak jak lubiła Galisyjka. Jakoś im zeszło na działalność zawodową Salvatierry. Małpa taktownie unikał wzmianek o procesie i więzieniu, za co Polak odwdzięczył mu się szczegółową opowieścią o swoich największych sukcesach, najtrudniejszych negocjacjach i najsmaczniejszych znanych sobie plotkach. Przeszli razem dwa kwartały, dzielące mięsny od domu Galisyjki, i uścisnęli sobie dłonie, uzgadniając, że jeszcze się spotkają.