Читать книгу Pisarz rodzinny - Gregoire Delacourt - Страница 10

Оглавление

Lato 1971 roku było zbrodnicze. Louis Armstrong, Jim Morrison, Pierre Flament.

Pierwszy zszedł na atak serca; drugi takoż, choć poniektórzy oskarżali LSD i FBI; jeśli chodzi o trzeciego, mojego dziadka ze strony matki, rozmył się on w ciszy choroby zapomnienia. Zapomniał imion swoich trzech córek. Włożył sobie ryż do ucha, żeby go zjeść. Przestał spuszczać wodę w klozecie. Zapytał swoją żonę, kim jest, a przede wszystkim pewnego razu zaczął pokwikiwać, usłyszawszy śmiech Denise Fabre[2].

Żona i córki zebrały się w początkach tamtego roku i wysłały mężczyznę, który na nowo stał się dzieckiem, do pewnego belgijskiego zakładu, gdzie zapomniał, jak się oddycha.

Kiedy zobaczyłem jego martwe ciało, miałem wrażenie, że oglądam gałąź drzewa. Było tak chude, tak sękate. Skóra na twarzy zdawała się zbyt duża, żałośnie obwisła jak naleśnik. Było to fascynujące. Moja pierwsza śmierć. Matka płakała. Moje oczy były suche. Złapała mnie za rękę, wyszliśmy ze szpitalnego pokoju. Na zewnątrz było gorąco. Usiadła na ławce w ogrodzie, mnie trzymała na stojąco naprzeciw siebie. Patrzyła na mnie długo, potem poprawiła mi włosy; jej dłoń drżała.

− Jesteś piękny – powiedziała. – Ja dziś jestem brzydka; to okropne, nie mam taty. Człowiek jest taki brzydki, kiedy już nie ma taty.

Byłem wtedy zbyt mały i miałem zbyt mało talentu, by znaleźć słowa, które przekonałyby ją, że żaden ojciec na świecie nie ma brzydkiej córki. Słońce osuszyło jej łzy, zostawiając na policzkach dwie solne blizny. Przytuliła mnie na chwilę, później wstała, skierowała się w stronę swojego citroena dyane, no już, chodź, pospiesz się!

Uświadomiłem sobie wtedy, że dzieciństwo się oddala.

W samochodzie zasugerowała, żebym napisał parę słów, które mógłbym odczytać na mszy żałobnej. Nie odpowiedziałem nic. Popatrzyłem na krajobraz za oknem. Popatrzyłem na gałęzie drzew. Ramiona. Nogi. Tułów. Kawałki dziadka. Zrobiło mi się niedobrze. Zahamowała, żebym mógł zwymiotować na zewnątrz i czekała, siedząc za kierownicą; mapa Michelina, której używała jako wachlarza, rozwiewała jej rude włosy. Była blada i rozmyta.

Nagle odtrąbiła klaksonem swoje zniecierpliwienie. Wsiadłem z powrotem. Język mi skołowaciał i śmierdziało mi z ust. Pisałem przez całą noc. Hasło Mauthausen w laroussie: obóz pracy założony przez nazistów na terytorium austriackim (reszta informacji musiała ulecieć z puchem dmuchawca widniejącego w logo słownika). Od czasu procesów norymberskich tamte obrazy okrążyły cały świat. Obrzydzenie, przerażenie, gangrena, wstyd, kloaka ludzkości. Choroba zapomnienia była łaską przyznaną mojemu dziadkowi. Nawet jeśli ścierała obrazy szczęścia, dzieci biegnących latem po plaży w Knokke-le-Zoute i krzyczących „tato, złap nas!” albo kobiety, która uśmiecha się do was, nalewając lemoniadę, to przede wszystkim pochłaniała obrazy ciemności. Choroba, która go zabiła, przyniosła mu także ocalenie.

To właśnie napisałem, żeby matka nie była smutna.

Pogrzeb odbył się cztery dni później w kościele Saint-Michel-de-Valenciennes. W nawie głównej roiło się od ludzi. Słychać było łzy i Stabat Mater Vivaldiego. Za mikrofonem kolejno stawały obie córki, zaprzyjaźniony notariusz, daleki kuzyn. Zapomniano mnie wywołać, żebym odczytał swoją modlitwę.

Pisarz rodzinny

Подняться наверх