Читать книгу Pisarz rodzinny - Gregoire Delacourt - Страница 11

Оглавление

W roku moich dwunastych urodzin ojciec zaczął skarżyć się, że niedosłyszy i wypróbowywać różne aparaty słuchowe, a że w owym czasie miniaturyzacja nie objęła jeszcze tej kategorii towarów, Claire i ja potajemnie przezwaliśmy go Dumbo.

Nie miał pięćdziesięciu lat.

Po radosnym roku, który był świadkiem inauguracji odnowionego sklepu, wyczerpania zapasów kolekcji Jacques’a Anquetila, kiedy to w ofercie znajdował się szeroki wybór firan i makram Voildieu, a sukcesywne przeceny w pierwszą i trzecią środę miesiąca przyciągały tłumy, ruch w sklepie zamarł na nowo. Przelotna euforia nie wystarczyła na spłacenie pożyczki zaciągniętej w celu pokrycia kosztów rozbudowy. Cera ojca przybrała żółtawy kolor jego aparatu słuchowego. Wrócił do swojej matki, której mieszkanie znajdowało się nad sklepem.

Skoro tylko odszedł, moja matka przebudziła się z mentolowego letargu, otworzyła wszystkie okna naszego domu, zerwała prześcieradła z małżeńskiego łoża, wyrzuciła je do śmieci i, beztroska, udała się do fryzjera.

To właśnie w tym czasie moje słowa się wyczerpały – można by uwierzyć, że Dumbo uniósł je ze sobą. W szkole nie byłem w stanie napisać byle wypracowania. Na Dzień Matki – żadnego cukierkowego wierszyka. Na Boże Narodzenie – żadnych życzeń. Fromentin zmniejszył mi dawki valium i mogadonu, zainteresował się moją dietą i zalecił mi jeść łososia. Nasze półgodzinne spotkania co dwa tygodnie przebiegały zawsze z tym samym uprzejmym znudzeniem; rzucałem mu kilka zużytych słów, on robił kilka znużonych notatek. Zaniepokojony moją zapaścią nauczyciel francuskiego kazał mi czytać dwie książki tygodniowo. Usłyszawszy o tej niedoli, dziadek ze strony ojca posłał mi wszystkie powieści Maurice’a Leblanka i Gastona Leroux. Ksiądz zgorzknialec ocenzurował Hrabinę Cagliostro – później przyszło mi do głowy, że celem jego interwencji był rozkosznie kazirodczy wymiar tej książki. Claire, która święciła wiek rozumu, posłała mi całą swoją kolekcję dwunastu książek o Martynce. Były to jedyne rzeczy, jakie mi skradziono w internacie, a przyczyną były niechybnie szelmowskie białe majteczki tytułowej bohaterki. W pewną niedzielę odwiedziłem Dumba u jego rodziców. Chciałem zobaczyć jego pokój. Jego życie bez nas. Czy powiesił na ścianie nasze zdjęcia? Czy zachował nasze rysunki, abażur z pomarańczowej wełny od mojego brata, pocztówkę ode mnie, album Faizanta? Czy miał tam coś, co przypominało mu mamę? Czy właśnie tam znajdowały się zagubione słowa?

Pokój był smutny. Ani jednego zdjęcia na ścianie. Ani śladu rozłażącego się wełnianego abażuru. Ani śladu po naszym życiu. Wyczuł moją konsternację, posadził mnie na łóżku obok siebie, położył dłoń na ramieniu. Jego ręka drżała. Byłem dumny, że nie skrywa przede mną tej nowej słabości. Któregoś dnia zapytałeś nas, czy cisza oznacza, że ludzie już się nie kochają i potłukliśmy z twoją matką różne przedmioty w kuchni. Kiwnąłem głową. Odpowiedź brzmi: tak – szepnął; tak, cisza to koniec. Więc umrzesz, bo przestałeś słyszeć? – spytałem poruszony. Na jego twarzy pojawił się ten rzadki uśmiech. Jego dłoń stała się pewniejsza. Tato, dlaczego odkąd odszedłeś, nie udaje mi się nic powiedzieć?

Ale on nie słyszał.

Pisarz rodzinny

Подняться наверх