Читать книгу Pisarz rodzinny - Gregoire Delacourt - Страница 6

Оглавление

Ksiądz wychowawca w asyście nauczyciela gimnastyki, krzepkiego chwata, który nazywał się jak pewien kwiat, zgromadził wszystkich uczniów na placu apelowym. Zrelacjonował kwestię wyzwisk, które pojawiły się na murach szkoły.

Wygłosił surową mowę na temat kretyńskiego tchórzostwa anonimowych autorów. Był czerwony, bardzo czerwony; na jego skroni napęczniała żyła, a w niej, jak rozjuszoną rzekę, widać było krew.

A później, nagle, zaczął się śmiać. Jego śmiech wciąż jeszcze dźwięczy mi w uszach; śmiech demona. Ale ja nie jestem kretynem, bando kretynów! – wrzasnął. – Co to, to nie. Ilu z was zna Stanislasa-André Steemana? Popatrzyliśmy po sobie, szukając wśród nas owego osławionego Steemana. Banda kretynów pomnożonych przez ignorantów! Kto czytał Morderca mieszka pod 21? Rozległy się śmiechy. Żyła prałata nabrzmiała teraz tak, że zaczęła wyglądać groźnie; pensjonariusze stojący bliżej cofnęli się o krok. Nagle zaświszczały dwa przydomki.

− Pan Świniopas! Pan Homar! Do mnie, natychmiast!

W powietrze wzbiły się szydercze śmiechy. Moncassin i ja zbliżyliśmy się do dzierżyciela anatemy. Mąż kościoła uśmiechał się, zadowolony z siebie. Lada moment miał poskromić dwie zbłąkane owieczki.

− Cwane z was gałgany – wyszeptał, kiedy znaleźliśmy się tuż obok niego. – A gałgany, panie Homarze, rymują się z…?

Otworzyłem szeroko oczy.

Tumany. A pan Świniopas z czarcią twarzą niech się nawet nie sili na kłamstwa.

Wtedy Moncassin złożył dłoń na kształt rewolweru, wycelował lufę w głowę wychowawcy i strzelił.

Ten milczący wystrzał wywołał jeszcze bardziej przeraźliwe milczenie. Uczeń zabił księdza, a ksiądz nadal był żywy.

Broń na nowo zmieniła się w rękę, którą zabójca o cienkim wąsie wyciągnął ku mnie z uśmiechem. Cofnąłem się. Dlaczego pozwolił się oskarżyć o pisanie anonimów? Czy w zamian miał zażądać przysługi? Czegoś okropnego? Żebym ukradł hostię? Został jego przyjacielem? Niewolnikiem? Ale jego uśmiech był piękny. Wsunąłem swoją dłoń w jego dłoń.

− Wiedziałem! – zatupał wniebowzięty Inkwizytor. – Wiedziałem!

W powieści kryminalnej Steemana zabójca nie był sam, było ich trzech i osłaniali się nawzajem.

Moncassin i ja zostaliśmy zatrzymani w internacie przez cztery weekendy. Naszych rodziców wezwano do księdza prefekta. Moncassinowi zabroniono wracać do internatu w następnym roku szkolnym, jego gest odnotowano w jego dzienniczku ucznia, a ja miałem odtąd spać w celi. Był to pokoik przylegający do sali sypialnej. Nazywano go celą, ponieważ człowiek był w nim sam, a w jezuickim gimnazjum bycie samemu oznaczało bycie skażonym, zarażonym. Trędowatym.

W Valenciennes matka, upokorzona moimi złowieszczymi epistołami i zaszokowana tym, że jej syn się stacza, a za kolegę znajduje sobie takiego Moncassina z gębą siepacza (rym pochodzi od niej, nie ode mnie), uznała, że nie jestem dzieckiem takim jak pozostałe. Nie to, żeby mniemała, że je przewyższam, umieszczała mnie raczej w kategorii dzieci odmiennych. Czytaj: niebezpiecznych. Czy może pan to sobie wyobrazić, doktorze, w wieku siedmiu lat słodki blondynek, cera jak u dziewczynki, pisze wiersze, jest pociechą całej rodziny, aniołek można by powiedzieć, a trzy lata później grozi nam, posługuje się swoim darem, by nas straszyć, zwąchuje się z jakimś zbójem (stanowczo) i terroryzuje cały internat, nie wiem już co mam robić, zwłaszcza, że jego ojciec, czuję się w obowiązku pana o tym poinformować, nie miewa się zbyt dobrze. Czuję się w obowiązku. Co za osobliwe sformułowanie.

Wiosna 1971 roku. Owszem, modne są swetry w paski marki Frank et Fils i ultrakrótkie spódnice od Cacharela, przede wszystkim panuje jednak moda na psychoanalizę. Ukazuje się właśnie trzeci numer „Nouvelle Revue de Psychanalyse”, czasopisma założonego rok wcześniej przez Pontalisa; moja matka wpada w nałóg.

I tak oto, w wieku lat jedenastu, po efemerycznej i burzliwej karierze poety docieram do punktu, kiedy w każdy czwartek i każdą sobotę po południu przychodzę na konsultację do niejakiego doktora Fromentina na tyłach dworca kolejowego w Amiens. Nie jest to człowiek nieprzyjemny. Przypomina pisarza Didiera Decoina z czasów Abrahama z Brooklynu. Rozdziela nas wielkie czarne biurko. Na czarnym biurku spoczywa biała kartka. W jego dłoni – grube, srebrne wieczne pióro, długie jak szyja ptaka, wokół której zaciskają się jego palce. Nie odzywa się. A ponieważ ja także się nie odzywam, nie dzieje się nic. Przepisuje mi valium i mogadon. Tracę chęć pisania, śmiechu, wracania do domu, mówienia.

Chęć życia.

Pisarz rodzinny

Подняться наверх