Читать книгу Pisarz rodzinny - Gregoire Delacourt - Страница 7
ОглавлениеMój ojciec ma czterdzieści pięć lat. Siedzi sam w Corbier, w sercu masywu górskiego Les Sybelles; sam od kilku miesięcy. Nie wraca na dziesiąte urodziny mojego brata, na moje jedenaste.
Jak co roku, nasza matka organizuje jedno przyjęcie dla nas obu, ponieważ, jak mówi, są między nami tylko dwa dni różnicy – tak naprawdę trzysta sześćdziesiąt trzy. Jest bardzo mało dzieci, dużo dorosłych, mężczyzn. Ona śmieje się często. Wygląda bardzo pięknie w sukience Courrèges, jej wargi są różowe i błyszczą, kiedy jakiś mężczyzna ją rozśmieszy, a kiedy ten sam mężczyzna podaje jej ogień, by zapaliła papierosa, jej palce czepiają się go tak, jakby już nigdy miały nie puścić.
Tamtego dnia zobaczyłem, jak matka nas zostawia.
Zobaczyłem jej nowe gesty, usłyszałem jej wysoki śmiech. Zobaczyłem ją piękną, frywolną i niewierną. Zobaczyłem ją szczęśliwą w towarzystwie innym niż nasze i naszego ojca, i było to jak prezent, który nam bezwiednie podarowała. Pokazywała, że może żyć bez nas; że powinniśmy się na to przygotować. Nadejdzie chwila, kiedy wszystko to, czym byliśmy, przestanie istnieć. To, co łączy, może też rozłączać, mówił jej śmiech. Dawała do zrozumienia, że szczeliny zawsze koniec końców się rozszerzają.
Że rodzina nigdy nie trwa wiecznie.
Więc przestraszyłem się i zrobiło mi się zimno. Spędziłem tamten dzień przyklejony do mojego syjamskiego brata. Uwijające się z kwiatka na kwiatek piękno naszej matki go hipnotyzowało. Mogadon od Fromentina mnie otępiał. Dlaczego nasz ojciec tak długo przesiadywał w Corbier? Dlaczego nie mieliśmy żadnego listu? Babcia ze strony ojca prosiła wcześniej, żebyśmy się za niego modlili, bo nadeszły trudne chwile „w sklepie”; chodziło o tych wszystkich barbarzyńców, którzy stawali u bram ze swoimi supermarketami i gotowymi sukienkami po trzydzieści franków, konfekcjonowanymi koszulami po osiemnaście franków, swoimi firankami na miarę po siedemdziesiąt franków za metr, karnisz i montaż w cenie; o tych bandziorów, którzy mieli nas wszystkich wykończyć.
Na urodziny dostaliśmy kolejkę Jouef. Tory zakreślały okrąg; lokomotywa BB 27 i jej jedyny wagonik kręciły się więc rozpaczliwie w kółko. Mój brat się śmiał. Ja nie. Matka zbliżyła się do nas:
− Twój tata jest chory, Édouard. Ma depresję.
− Umrze?
− Mógł umrzeć, ale wyjdzie z tego. Wiesz, co by mu dobrze zrobiło? Gdybyś do niego napisał.
Ale ja już nie piszę, mamo, już nie piszę od czasu, kiedy zgorzkniały ksiądz skazał mnie na przepisywanie Twierdzy wewnętrznej świętej Teresy z Ávili podczas weekendów w kozie. Od czasu kiedy litery, które stawiałem w listach do ciebie, okazały się martwą literą. Od czasu valium i mogadonu.
Już nie piszę.
− Zastanów się. To twój ojciec.
Spędzałem więc godziny przeznaczone na naukę w celi, ściboląc słowa dla niego. Szukałem rymów do szczęśliwy. Urodziwy. Śliwy. Żywy. Cięciwy. Malediwy. I wy. Rymów do powraca. Praca. Taca. Zagraca. Pajaca. Obmaca. Tęskniłem za moim ojcem, za dymem z jego papierosów, jego smutkiem.
Kilka tygodni później wysłałem mu do Corbier pocztówkę. Na obrazku widniała fasada merostwa Valenciennes, które przetrwało niemieckie bombardowania w 1940 roku. Na odwrocie nic lepszego nad te dwa słowa. Kocham cię.