Читать книгу Pisarz rodzinny - Gregoire Delacourt - Страница 14

Оглавление

Tamtego wieczoru Dumbo znów był w naszej kuchni. Oparzenia od słońca zniknęły, łuszczyła mu się skóra na nosie. Jego uszy zdawały się większe; czyżby winę ponosił ciężar aparatu słuchowego? Matka usiadła obok niego. Paliła jednego papierosa za drugim, jak Léa Massari w Okruchach życia. Na jej twarzy przetrwała lekka opalenizna, ale blask jej oczu tlił się tak, jak o świcie tli się ogień, do którego przestano dorzucać.

Nadeszła doniosła godzina. Nadeszła godzina, kiedy wybiera się życie. Matura to bardzo piękna sprawa, Édouard, ale na nic się nie przydaje. Musisz skończyć studia. Ojciec się o ciebie martwi. Nie może wziąć cię do sklepu. Martwię się o ciebie. Jesteś stworzony, by pisać. Ależ skąd, jest stworzony, by zajmować się prawem, jak mój ojciec. Chciałbym ci tylko zwrócić uwagę, że z pisania się raczej nie wyżyje. Pisanie! Weź takiego Bernarda Narbonne’a na przykład. Kto jeszcze pamięta o jego książkach? Fortuny chyba też nie zbił. Weź, bo mnie rozśmieszasz. Weź, bo mi przerywasz. Chyba nie chcesz zrobić z niego bezrobotnego? Ciągle nie dajesz mi dojść do słowa. To co, pójdzie na prawo? A czemu nie na medycynę? Ta matura to był łut szczęścia, trzy dziesiąte mniej i by oblał, nie buduje się życia na trzech dziesiątych punktu, o trzy dziesiąte od porażki! A gdybym ci teraz powiedziała, stara głuchoto, że tego lata napisał powieść, wspaniałą powieść? Powieść? Tak, twój syn, powieść! I pewnie dał ci tę powieść do przeczytania, co? Tak. Właśnie tak. I co, przytkało cię, hę? (Cię-hę – nie maczałem w tym palców). Aha, a jaki ma tytuł, Słowa, które mówią wszystko? Jakieś psychoanalityczne wypociny, tak? Właśnie tego ci nie powiem, stara małpo, tytuł to niespodzianka.

Moje narodziny uczyniły z nich ojca i matkę. Byli dumni. Uśmiechnij się ładnie. Agugu. Giligili. Tiutiutiu. Znaleźli dziecko idealne. Zrobili tysiące zdjęć. Nocą budzili się, żeby się całować i błogosławić swoje szczęście. Z pewnym wstydem, ale nie bez przyjemności myśleli o kuzynce Mado, która nie mogła mieć dziecka. Byli przekonani, że ich radość nie ma kresu, że te rzadkie sekundy będą trwać wiecznie, że błogość nigdy ich nie opuści, a tymczasem osiemnaście lat później zebraliśmy się wszyscy troje w bladożółtej kuchni. To, co kiedyś spajało, teraz ich dzieliło. Stałem się dla nich sytuacją podbramkową. Rozdzieloną od lat sypialnią. Głuchotą jednego. Zgryzotą drugiego.

Msza dobiegła końca. Dumbo uniósł ręce ku uszom, wyłączył aparat słuchowy. Matka zapaliła nowego papierosa od niedopałka poprzedniego, sparzyła się, krzyknęła psiakrew! i było po wszystkim.

− Rób, co chcesz. Teraz to już twoje życie.

Był to ostatni raz, kiedy widziałem ich razem w tym życiu. Ojciec opuścił kuchnię. Odprowadziłem go. Przy drzwiach wyszeptał:

− Z radością przeczytałbym twoją powieść.

Ale ja nie mam żadnej powieści, tato. Nie wychodzi mi. Nie jestem uzdrowicielem.

Matka dalej siedziała w kuchni. Nasze spojrzenia spotkały się na moment, ale nie powiedziały nic. Wyciągnąłem rękę, wziąłem papierosa. Zapaliła zapalniczkę i podała mi ogień. Spaliłem w nim ostatni węzeł łączący mnie z dzieciństwem.

Poszedłem na górę, do mojej siostry w jej różowym pokoju. Z kasety leciała Annie Chancel alias Sheila śpiewająca Hôtel de la plage. Claire leżała na łóżku i czytała w „Marie-Claire” zwierzenia kobiety, która oddała się mężczyźnie i została zdradzona. Położyłem się obok niej. Wyciągnęła rękę, pozwoliłem, by wzięła papierosa.

− Idziesz sobie na zawsze? – spytała.

Plakaty z Joe Dassinem, które wisiały wcześniej na ścianach, zastąpiła teraz plakatami z Thierry’m Lhermitte’em, Johnem Travoltą, Alem Pacino, Richardem Gere’em. Była prawie ładna. Za dwa, trzy lata uwolni się od szpetoty wieku pokwitania. Za siedem lat – pozna księcia z bajki, który pewnego ranka wyskoczy po szampana jak po zapałki w piosence Reggianiego. Tyle że nie wróci.

− Idziesz sobie na zawsze? Bo ja to lubię, jak jesteś. Wtedy wydaje się, jakbyśmy byli prawdziwą rodziną.

Oddała mi papierosa.

− Spałeś już z kimś? Bo ja to bym chciała, ale mam pietra.

Uśmiechnąłem się.

− Tak.

Tego wieczoru Claire ma tyle lat, co moja tęga i gaworząca Angielka. Odczuwa to samo pragnienie, które budzi strach i samo dla siebie jest przedmiotem pragnienia. Śpieszno jej już, by wreszcie skończyć z białymi skarpetkami typu stopki, solejkami i kołnierzykami bebe; by stanąć do walki ze spojrzeniami trzydziestoletnich starców; śpieszno jej, by wymienić skarb, który nosi między nogami, na bilet wstępu do wspólnoty kobiet.

− Dobrze było?

− Nie wiem… Tak. Tak, było dobrze.

Drzwi pokoju otworzyły się bezgłośnie. Wszedł nasz brat. Dziecko w ciele dorosłego w piżamie z Myszką Miki. Wdrapał się na łóżko, prześliznął jak wąż po naszej siostrze i wtulił we mnie. Claire miała ochotę się śmiać, ale on rozłożył ramiona, tak jak gdyby rozpościerał skrzydła. Skrzydła mnie objęły, potem ścisnęły, a potem zgniotły. W ciszy, która nastąpiła, rozległ się jego głos, wysoki, jasny, eteryczny. Anioł śpiewał:

Umyka cień, żegnaj już piękny śnie

Gdzie pocałunki dawano tak jak kwiaty

Ta noc zbyt prędko kończy się

Biada, czemu tak wcześnie spadną kraty

Co serca nam zamkną na szczęścia głos?[4].

Przemierzyliśmy noc we troje; córka i synowie Dumba i Kochanki. Rankiem czekał na mnie chaos dorosłego życia.

Pisarz rodzinny

Подняться наверх