Читать книгу Pisarz rodzinny - Gregoire Delacourt - Страница 13
ОглавлениеLato ’78 unosi się w powietrzu razem z podskakującym Plastic Bertrandem. Village People śpiewają Y.M.C.A., Boney M. Rasputina, Bee Gees Saturday Night Fever, a The Scorpions Tokyo Tapes.
Dumbo był między nami tylko przez jeden dzień. I spędził go z dala od nas, na plaży. Zdjął tylko marynarkę, zzuł buty i czarne skarpetki. Rzekłbyś: skarabeusz zagubiony pośród raków. Pozostał tam przez trzy godziny, siedząc w słońcu, patrząc na morze, którego nie słyszał, na bezdźwięcznie krzyczące i gestykulujące dzieci, na cały ten chaos. Później jego twarz pokryła się czerwienią; w regionie Pont-l’Abbé nigdy dosyć ostrożności ze słońcem. Wstał, przemaszerował boso po piasku aż po pas palącego asfaltu, gdzie wykonał kilka drobnych podskoków jak dziewczynka, dotarł do hydropneumatycznego samochodu, włożył z powrotem skarpetki i buty, rzucił marynarkę na pokryte skajem siedzenie. Cisnął w pustkę gest do nikogo, do tego z nas, kto zechciałby go podnieść, wsiadł do DSuper 5 i zniknął na końcu uliczki. Wtedy wyobraziłem sobie, jak pruje dwieście na godzinę przez szosy, jak flirtuje z drzewami, jak wyskakuje w ostatniej chwili zza ciężarówek; jak sam siebie straszy, jak gra w igranie z życiem, z nadzieją, że jeszcze bardziej szalony kierowca zadecyduje za niego. I bum.
Ale żeby umrzeć, trzeba być silnym, a Dumbo nie jest silny. Wiem to. Wszyscy odziedziczyliśmy jego słabość.
Tego lata kuzyni prawiczki przechodzą żeglarską inicjację na pełnym morzu koło Beg-Meil i wracają ledwo żywi w porze podwieczorku.
Claire ma trzynaście lat; odnajduje przyjaciółkę z zeszłego roku i we dwie polują na chłopców, w północnych rejonach plaży, na skałkach. Kiedy oni chcą je złapać, uciekają obie jak małe kraby.
Mój brat spędza dni w klubie plażowym, bawiąc się z dziećmi w wieku dziecka mieszkającego w jego głowie. Ciało ma pokryte białym kremem, który go chroni od słońca. Kiedy rozpościera ramiona, wygląda jak dostojny łabędź, a kiedy się śmieje, dzieci robią wokół niego kółko graniaste i zaczynają tańczyć farandolę, wydając pełne radości piski. Patrzę na niego czasem skryty w cieniu plażowych kabin i chcę wtedy, żeby zawsze się śmiał i nigdy nie zaznał strachu ani zimna. Ale nie jestem dobrym bratem.
W suchym ogrodzie, gdzie sosnowe igły wbijają się w bose stopy, matka i ciotka popijają godzinami campari. Ich mężów tu nie ma. Palą, śmieją się dużo. Zwykle nie wystawiają na słońce swojej delikatnej skóry, ale tego roku poświęcają na to trzydzieści minut każdego dnia. Są piękne. Świeża opalenizna ściera lata z ich twarzy. Wieczorami mają po dwadzieścia lat, wychodzą; widzimy je ponownie dopiero rano, starsze, jeszcze bardziej uwodzicielskie.
Dni spędzam przy dużym drewnianym stole w kuchni. Zaczerniam zeszyt na spirali swoim regularnym, gęstym pismem, takimi samymi muszymi łapkami, mówi matka, jakie stawiał dziadek z Mauthausen. Zapełniam pierwsze strony. Zaczynam pierwsze rozdziały. Odpadam przy pierwszych zdaniach. Wykreślam, wymazuję; warczę. Na palcu wskazującym robi mi się pęcherzyk i pęka.
W porze podwieczorku wracają kuzyni prawiczki i śmieją się z wielkiego pisarza; lepiej na łódki byś poszedł, jesteś cały biały, zupełnie jak dupa. Do dupy z taką twarzą.
A jednak słowa były na miejscu. Wszystko było na miejscu. Przymiotniki, przysłówki, zdania podrzędne, koniugacja czasownika „być” w czasie zaprzeszłym, i mimo to nie byłem w stanie pisać. Słowa mnie wkurwiały, wychodziły mi uszami. Że co? Napisałem kiedyś żałosny wierszyk i przykleili mi etykietkę pisarza rodzinnego. I co jeszcze? Gdybym pokroił żabę albo utrupił kota, zostałbym lekarzem rodzinnym, zabójcą rodzinnym. Uwiódł pryszczatą kuzynkę – rodzinnym Don Juanem. I co jeszcze? Mój brat jako prostaczek rodzinny; ten, którego imienia nigdy się nie wymawia, żeby w ogóle nie istniał. I co jeszcze. Claire, pewnego dnia, jako rodzinna panna źle wydana za mąż? Marzenia innych są naszym zatraceniem. Wypieprzać!
W ostatni poranek wakacji, wróciwszy ze swojej ostatniej nocy gdzie indziej, matka odnalazła mnie w kuchni. Usiadła; pachniała miłością, alkoholem, solą. Nagle jej dłoń odrzuciła do tyłu kosmyk włosów, a ja natychmiast poczułem przerażająco erotyczny charakter, jaki – mimowolnie – nadała temu gestowi. Byłem oszołomiony. Miała trzydzieści dziewięć lat. Równo trzydzieści dziewięć. Tylko trzydzieści dziewięć. Wiek kochanków mających dzieci za sobą. Była u szczytu swojej piękności i po mistrzowsku opanowała wszystkie jej arkana. Trwało to zaledwie sekundę. Poprawiwszy włosy pochyliła się nad kartką w moim zeszycie, jednostronicową powieścią. Próbowała rozszyfrować słowa ukryte wśród nieczytelnych liter i wtedy wydarzyło się coś wspaniałego. Otworzyła ramiona i przytuliła mnie do piersi, mnie, syna, który był teraz wzrostu mężczyzny, wyższego od własnego ojca; przytuliła mnie tak, jak już nie robiła tego całe wieki. Zabrakło mi tchu, co za szczęście. Szeptała mi do ucha głosem zdartym od śmiechu niedawnych nocy, schrypniętym od miętowego tytoniu, wiem, że pewnego dnia będziesz pisać, Édouard, że opowiesz o tym wszystkim. O naszych pęknięciach. O naszych lękach. Trzeba, żebyś znalazł słowa, którymi można prosić o przebaczenie.
Później imadło jej ramion rozluźniło się, nasze ciała się rozłączyły.
Pisanie uzdrawia.