Читать книгу Pisarz rodzinny - Gregoire Delacourt - Страница 8
ОглавлениеWrócił kilka miesięcy później, wyszczuplały, opalony, z lekko przerzedzonymi włosami na czole. Jego zielone oczy odnalazły swój figlarny blask. Płakaliśmy wszyscy. Claire odśpiewała wyliczankę, mój brat ofiarował mu abażur z pomarańczowej wełny wykonany w szkole (na Dzień Matki), a ja album z ilustracjami Jacques’a Faizanta. Wziął nas po kolei w ramiona, podziękował nam. Podziękował Bogu, że znów jest wśród nas, poprzysiągł, że odtąd wszystko się ułoży, a później zwrócił się do mnie. Mówił wolno, przesadnie artykułując. Można by pomyśleć, że wcześniej długo szukał słów, że zależało mu, by były precyzyjne, ważne.
− A tobie, Édouard, tobie dziękuję za uratowanie mi życia.
Matka wzruszyła ramionami i zniknęła w salonie, gdzie lubiła zamykać się, by palić papierosy royale menthol. W chwili, gdy powrócił ojciec, jej piękno zniknęło bez śladu.
Na nowo wziął sklep w swoje ręce. Zarządził istotną rozbudowę, która – jak precyzyjnie wyjaśnił – miała podnieść całkowitą powierzchnię sprzedaży do tysiąca sześciuset pięćdziesięciu dziewięciu metrów kwadratowych. Podpisał umowy z nowymi dostawcami. Obecnością zaszczycił nas nawet Jacques Anquetil, „anioł dwóch kółek”, pięciokrotny zwycięzca Tour de France, który zaprezentował swoją pierwszą kolekcję dresów sportowych. Podarował mi jeden z nich i złożył na nim dedykację przy oklaskach personelu i pod rozczulonymi spojrzeniami ekspedientek. Słynny podpis zniknął przy pierwszym praniu, a tusz z flamastra pozostawił niespieralną plamę w takim miejscu, że zawdzięczałem jej kopę facecji podczas zajęć wychowania fizycznego.
Dwa słowa przywróciły życie mojemu ojcu.
Nie śmiałem spytać go, co się wydarzyło. Czy miało to związek z urodą matki? Z jego brakiem łez trwającym od powrotu z Algierii? Czy jego serce wyschło, a matka cierpiała z tego powodu? Nie mówiliśmy o tym. Nic się nie stało.
Matka spędzała dni w salonie, zagubiona w mentolowej mgle. Wieczorami miała zaczerwienione oczy, jak gdyby płakała.
Każdego ranka ojciec wychodził do sklepu coraz wcześniej. Odzwyczailiśmy się od oglądania go. Naszych rodziców widywaliśmy razem jedynie w niedzielę, u babci ze strony ojca, nad pieczenią i pieczonymi kartoflami. Ojciec mówił tylko o sklepie; zdawało się, że zostały mu już tylko takie słowa, że wszystkie inne − słowa do mówienia o pogodzie, o muzyce, o wieściach ze świata − zniknęły. Wspomniał o projekcie stowarzyszenia kupców z centrum miasta, będziemy się bronić, nie pozwolimy, żeby supermarkety tutaj rządziły! Matka nie słuchała. Nie tykała ani pieczeni, ani kartofli. Ze znużonym wyrazem twarzy wypalała całą paczkę papierosów, była już tak odległa.
Zapadał wieczór; ojciec odwoził mnie wtedy na dworzec w Valenciennes; przyciskał mnie do siebie, szeptał przepraszam, wybacz mi i biegłem z wilgotnymi oczami na peron, żeby czekać na pociąg do Amiens, nigdy nie ośmielając się wypowiedzieć słów powtarzanych po tysiąc razy, porozmawiaj ze mną, tato.
Staliśmy się niemi. Dla rodziny chlubiącej się własnym pisarzem był to już szczyt.