Читать книгу Pisarz rodzinny - Gregoire Delacourt - Страница 12
ОглавлениеSześć lat szkoły z internatem, od piątej klasy podstawówki do drugiej liceum, zrobiło ze mnie uczonego ignoranta. Znałem rzecz jasna Teresę Raquin, Jeana-Paula Sartre’a, Jeana-Sola Partre’a[3], pogłowie krętorogich z podrodziny kozowatych z rodzaju owcy w Argentynie, nazwę stolicy Malty, katastrofalny PKB Szwajcarii, liczbę głosów uzyskanych przez Émile’a Mullera w pierwszej turze ostatnich wyborów prezydenckich, ale poza tym nie wiedziałem nic.
Byłem kimś na kształt Kandyda. Dzikim dzieckiem, które nie widziało Stracha na wróble, Ojca chrzestnego, Niech się zacznie zabawa, Pana Kleina. Które nie słyszało o samobójstwie Mike’a Branta. Które przegapiło narodziny U2, The Clash i Jake’a Shimabukuro, przyszłego wirtuoza ukulele. Które miało nigdy nie oglądać Beatlesów razem.
Miłość uprawiałem tylko raz, w wieku piętnastu lat w Anglii, z tęgą autochtonką, która pachniała mąką i ciecierzycą, i gaworzyła nieustannie w swoim niezrozumiałym języku przez krótki czas trwania moich podrygów. Słysząc kilka lat później, jak uczniowie mieszkający poza internatem z przechwałką opowiadają o wonnych wilgotnościach i słodkich deszczykach, miałem poczucie, że i w tej dziedzinie pewne rzeczy mnie ominęły.
Poprosiłem więc rodziców, żebym mógł iść do klasy maturalnej gdzieś, gdzie nie musiałbym mieszkać w internacie. Zgodzili się, jedno i drugie, pod warunkiem, że drugie się zgodzi. Drugie się zgodziło. Wysłano mnie do ciotki.
Mieszkała w ładnym białym domu przylegającym do pola golfowego, nieopodal Roubaix, z mężem i złym psem. Kiedy mąż wyprowadzał złego psa na spacer, ciotka podnosiła bezszelestnie, jak się jej zdawało, słuchawkę telefonu stojącego przy wejściu, skąd mogła nadzorować powroty spacerowicza i czworonoga.
Ukryty na pięterku widziałem perły potu występujące na jej karku i połyskujące jak naszyjnik. Jej słowa zmieniały się w westchnienia, śmiechy, popiskiwania i parsknięcia. Były kolejno groteskowe, wzruszające, śmieszne, denerwujące. Były słowami z języka kochanków, które wykrzykują to, co chcą przemilczeć. Znów widziałem moją matkę; jej gardłowy śmiech w towarzystwie niektórych mężczyzn. Czy miała kochanka? Czy tylko pragnęła mieć? Czy Dumbo się dowiedział? Czy to była przyczyna jego depresji, jego głuchoty, jego żałosnego powrotu do mamusi? Czy mój brat także wiedział? Czy zaczął śpiewać Tino Rossiego i pogwizdywać Chopina, żeby zagłuszyć hałasy, które go przerażały? Czy moje słowa zamilkły, aby to przemilczeć?
Przeszedł rok klasy maturalnej.
Smakowałem do upojenia trichloroeten, odkrywając Boba Dylana. Szukałem towarzystwa paru dziewcząt, drogi do ich łóżek. Żałowałem, że nie mam starszego brata lub przyjaciela, który objaśniłby mi, jak olśnić serce dziewczęcia, by następnie dobrać się do jego cipki, bo przecież w końcu o to zawsze chodzi, prawda? Miłość to słowo na później. Kiedy człowiek już się nie dobiera i trzeba razem żyć.
Maturę zdałem ledwo ledwo. To było ostatnie lato w Beg-Meil, z kuzynami prawiczkami, z samotnymi mamami, rozpadające się dzieciństwo. Za chwilę kończyłem osiemnaście lat. Żadne życie nie pociągało mnie należycie. Ani życie Dumba jako smutnego sklepikarza, ani życie wujka rogacza.
Tęskniłem za szczęśliwym dzieciństwem. Tęskniłem za zarzuconym śpiewem mojego brata, za skrzydłami, które złożył. Za radością Claire, kiedy czytałem wiersze. Postanowiłem napisać powieść.