Читать книгу Moje podróże z lotką - Jadwiga Szalewicz - Страница 10

Skrzynia posażna

Оглавление

Gdy dorosłam, dalej spędzałam wakacje w Obręcznej. Najczęściej przyjeżdżałam pomagać przy żniwach. Pomagaliśmy wszyscy. Wujek i ojciec kosili zboże wyostrzonymi kosami. Wujek zawsze miał w kieszeni spodni osełkę. Gdy kosa trochę się stępiła, opierał ją rękojeścią o ziemię i zaczynał ostrzyć powolnymi długimi ruchami. Ciotka Jadzia odbierała pokosy, mama kręciła powrósła, Zbyszek wiązał, a ja ustawiałam snopki w mendle. Co kilka pokosów stawaliśmy, aby napić się zimnej wody ze studni, czasami babcia donosiła zsiadłe mleko, które garnkami nabierało się prosto z glinianego dzbana. Jako że nie lubiłam mleka, piłam zimną, czyściuteńką wodę prosto ze studni. Jej pyszny smak do dzisiaj mam w ustach.

Po wykoszeniu zboża, wysuszeniu snopków stojących w mendlach trzeba było zwieźć najpierw żyto, a następnie owies, jęczmień i na końcu pszenicę. Nawet lubiłam żniwować, najgorzej było odbierać jęczmień, który miał długie wąsy przy kłosach. Łamały się i wchodziły w każdy zakamarek koszuli i sukienki, drażniąc ciało. Często po zakończonej dniówce mieliśmy pokrwawione ręce. Czasami przywoziliśmy z domu stare rękawiczki, aby uniknąć skaleczeń. Śmiesznie wyglądaliśmy, ja w kaloszach, starej flanelowej sukience, chustce na głowie podtrzymującej włosy i w zimowych rękawiczkach, lekko podartych.

Prace polowe trwały kilka tygodni. W końcu zboże było zwiezione, a ogromny stóg rósł, kiedy zaczynaliśmy młócenie kolejno zebranego żyta, jęczmienia, owsa i pszenicy. Worki, po około 50 kilogramów każdy, stawialiśmy jeden obok drugiego. W końcu zamiast młockarni pojawiała się wialnia i w ten sposób czyszczono ostatecznie ziarno. Słoma układana była w duży stóg z wierzchu okryty ogromną płachtą, tak aby deszcz mógł spływać po niej. Była potrzebną dla bydła jako podściółka.

Kiedyś, gdy zakończyliśmy zwózkę i pozostało tylko uprzątnięcie snopków, które spadły podczas pracy, oznajmiłam, że zostanę chwilę dłużej i doczyszczę wjazd do stodoły. Pracowałam widłami, zgarniając słomę w jedno miejsce, uformowałam z niej piękną dużą kopę, gdy babcia krzyknęła:

– Jadziuniu, chodź ino szybko, kartofle już ugotowane, chodź szybko, bo wystygną.

Babci nie wolno było odmawiać. Podniosłam widły do góry i szybko wbiłam je w kopę, aby móc po godzince wrócić i dokończyć robotę. Widły pięknie wbiły się w klepisko… unieruchamiając także moją prawą stopę. W żaden sposób nie mogłam jej ruszyć, chociaż nie czułam bólu. Zorientowałam się, że mam problem, więc nie krzycząc i nie wołając pomocy, stanęłam lewą nogą na prawej, mocno pociągnęłam widły do góry i… o dziwo uwolniłam stopę! Między palcami dużym i drugim miałam piękną dziurę, z której płynęła krew.

Jak błyskawica pobiegłam do domu, wołając, czy mamy jodynę, a może chociaż wodę utlenioną. Babcia Katarzyna spojrzała na mnie i spokojnie odpowiedziała pytaniem:

– A po co?

– Jak to po co, widły sobie wbiłam w nogę, wyciągnęłam je, ale płynie krew!

– Ach tak!

Babcia wyszła na podwórko, głośno krzyknęła: „Zbyszki, do domu, chodźcie szybko, trzeba Jadzi pomóc!”. Obaj bracia w jednej chwili zjawili się w kuchni. Babcia głosem nieznoszącym sprzeciwu powiedziała:

– Wyjdźcie przed dom, nasikajcie Jadzi na nogę, tam gdzie ma ranę po widłach. Szybko!

Nie trzeba im było dwa razy powtarzać, taka gratka często się nie zdarzała, aby obsikać starszą, przemądrzałą siostrę. Obydwaj zrobili to, co zarządziła babcia, i tyle ich widziałam. Po udzieleniu kilkukrotnej pomocy medycznej w następnych dniach, tym samym sposobem, rana zagoiła się w ciągu tygodnia, choć do dzisiaj mam między palcami stopy maleńki ślad po wbitych widłach.

Nie pamiętam już, kiedy natknęłam się w spichrzu na wielką skrzynię wykonaną z dębowego drewna, tak zwaną skrzynię posażną. Była piękna, pomalowana na wiśniowy kolor. Często na niej siadywałam w kuchni, słuchając opowieści rodzinnych. W swoich wspomnieniach najwyraźniej widzę nasze przygotowania do niedzielnej mszy. Wówczas, wcześnie rano, babcia otwierała swoją magiczną skrzynię i wyjmowała czarny koronkowy szal, białą halkę pod czarną spódnicę, brązowe niedzielne trzewiki i czarną bluzkę w drobniuteńkie kwiatuszki. Zawsze lubiłam towarzyszyć jej w tym niedzielnym rytuale. Dom spał, a my piłyśmy kawę zbożową i cichutko rozmawiałyśmy. Babcia, zubożała szlachcianka, która przekazała córkom umiłowanie tradycji i umiejętność prowadzenia gospodarstwa, snuła coraz to inną opowieść o rodzinnym domu i zwyczajach. Jednym z nich było wianowanie córki, czyli przygotowanie posagu, który rodzice dawali córce na dalszą drogę życia. Posag był składany przez lata do dębowej skrzyni i przekazywany w dniu ślubu. Skrzynia babci Katarzyny przechodziła od pokoleń z matki na córkę.

Wszystkie obrazy z niedzielnych opowieści przemknęły mi przed oczami, gdy wiele lat później spoglądałam na zniszczoną, kiedyś piękną dębową skrzynię, stojącą wówczas w spichlerzu, ubrudzoną mąką i śrutą. Stanowczo zażądałam od ciotki Jadzi wydania tej pokrzywdzonej przez czas pamiątki. O dziwo, nie było żadnego sprzeciwu, padło tylko pytanie:

– Po co ci taki rupieć?

A przecież w niej zamykało się całe moje dzieciństwo i dorastanie, a także opowieści babuni!

Skrzynia przyjechała do nas w stanie opłakanym, ale już wtedy wiedziałam, że znów będzie piękna! Mój mąż Andrzej kochał stolarkę. Renowacja domowym sposobem zajęła mu kilkanaście miesięcy, bo części metalowe należało zamówić u kowala, co w Warszawie nie było łatwe. Ale dziś odrestaurowana skrzynia stoi na poczesnym miejscu w naszym domu. Ilekroć koło niej przechodzę, widzę babcię wyjmującą z niej rozmaite skarby. Moja skrzynia przejdzie w posiadanie córki, a później wnuczki. I tak tradycji rodzinnej stanie się zadość.

Wraz ze starą posażną skrzynią moje wnuczki dostaną ode mnie kolekcję żelazek z duszą lub na węgle, które również przywiozłam. Od babci Katarzyny dostałam stare żelazko z kominem, którego używało się do prasowania ciężkich rzeczy, takich jak męskie spodnie czy kurtki przenicowane ze starych pelis lub płaszczy. W tym żelazku rozpalało się kawałki węgla drzewnego. Wychodziliśmy na próg i monotonnymi, płynnymi ruchami w przód i w tył machaliśmy nim, aby węgle się rozpaliły. Gdy były już rozgrzane do czerwoności, żelazko było wycierane i czekało na prasowanie. Ponieważ ciężkie rzeczy były rzeczywiście ciężkie, prasowaliśmy je zazwyczaj przez zaparzaczkę, kawałek lnianej ścierki zmoczonej w wodzie. Prasowanie żelazkiem z kominem nie było łatwe, gdyż było duże i sporo ważyło, ale materiał był doskonale doprasowany! Lżejsze było żelazko na duszę, którą wkładało się do rozpalonej kuchni, rozgrzewało do czerwoności i pogrzebaczem chwytało, aby przenieść do żelazka czekającego na kuchni. Tym prasowałam swoje białe spódnice, delikatne bluzki, a także sukienki mamy i mojej córci Agusi. Żaden nowoczesny sprzęt nigdy nie wyprasował rzeczy tak pięknie, jak moje żelazko z duszą!

Dzisiaj babunia miałaby sto dziewiętnaście lat… Poznała tylko jedną swoją prawnuczkę – moją córkę, ale wszystkie moje dziewczynki doskonale wiedzą, kto był ich praprababcią. A Agnieszka, przebywając, tak jak ja, na letnich wakacjach w Obręcznej, nie umiejąc odróżnić dwóch żyjących babć, babcię Katarzynę nazwała Starą Babcią i chodziła za nią jak cień, tak samo jak ja wiele lat temu.

Pamiętam pogrzeb babci Katarzyny w Opatowie w 1978 r., a właściwie w Kolegiacie Opatowskiej pod wezwaniem św. Marcina z Tours. Może dlatego kolegiata zajmuje w moim sercu wyjątkowe miejsce. To wspaniały zabytek architektury romańskiej. Została zbudowana w roku 1189 i od tego czasu, przez ponad osiemset lat, jest świadectwem wielkiego kunsztu średniowiecznych budowniczych.

Babcia została pochowana w tym samym grobie, w którym od kilku lat spoczywała Zosia.

Moje podróże z lotką

Подняться наверх