Читать книгу Moje podróże z lotką - Jadwiga Szalewicz - Страница 8
Babcia Katarzyna
ОглавлениеBabcia Katarzyna była spracowaną pięćdziesięciopięciolatką o twarzy pooranej zmarszczkami i żylastych rękach spuchniętych wokół stawów. W młodości musiała być piękna. Nosiła włosy „na poleczkę”: krótko obcięte na wysokości ucha, zaczesane gładko do tyłu. Odkąd pamiętam, zawsze ubierała się w ciemną bluzkę i długą spódnicę, wkładaną na białą halkę obszytą koronką. Na to zawiązywała zapaskę, zmienianą co kilka dni. Na nogi wzuwała bardzo zniszczone, wysoko sznurowane brązowe trzewiki.
Nie tylko dla mnie babcia była opoką, bez niej nie wyobrażałam sobie tego małego skromnego gospodarstwa. Zarządzała wszystkim i o wszystkim pamiętała. Mąż babci, dziadek Władysław, zmarł w 1936 r. po wypadku w Hucie Ostrowieckiej. Przyczyną śmierci była źle zoperowana ręka i postępująca gangrena. We wsi mieszkali także bracia babci: Jan, który miał dwie córki, starszą Irenę i Basię, oraz bezdzietny Antoni. Bardzo lubiłam biegać do nich, choćby na krótką chwilę.
Gospodarstwo w Obręcznej nie było duże, tylko trzy morgi, ale mnie wydawało się ogromne. Za domem stała obora z dwiema krowami, stajnia dla konia i niewielka, drewniana, rozwalająca się stodoła. Babcia i ciocia snuły plany przebudowy zarówno domu, jak i stodoły. Za tą ostatnią rozciągał się ogromny sad, w którym rosły czereśnie: tak zwane białe, czyli właściwie jasnoczerwone z ciemniejszym rumieńcem, najwcześniejsze majówki, różowe i wielkie, a także dojrzewające w czerwcu i najpyszniejsze – ciemne o nazwie Czarna Fromma, i ostatnie, zupełnie czarne, zbierane w połowie lipca. Były też wiśnie łutówki i szklanki, jabłonie papierówki, gruszki lipcówki, klapsy, śliwki uleny, renklody i węgierki. Sad był dumą babci.
Często chodziłyśmy wieczorem z płachtą, aby ukosić w sadzie koniczyny posianej z lucerną. Kosa zawsze wisiała wysoko na drzewie, aby nikt z nas nie mógł sam po nią sięgnąć. Zaczynałyśmy wykaszanie spod drzewa, aby później, podczas zrywania czereśni, nie deptać drogocennej paszy dla krów. Babcia kosiła, ja odbierałam, płachta leżała przygotowana, wiązałyśmy ją ściśle i wiązkę zarzucałam babci na plecy. Pod stodołą stała sieczkarnia, tam koniczyna była cięta razem ze słomą, mieszana i w opałkach, specjalnie plecionych koszykach z pałąkiem, zanoszona dla krów. Kasztan dostawał swój obrok. Ciężko pracował, więc należał mu się owies.
Na podwórku stał kierat, do którego zaprzęgano Kasztana, gdy trzeba było uruchomić wialnię lub naciąć więcej sieczki. Mój brat był wtedy czteroletnim chłopczykiem, nie zawsze nadążał za mną. Bardziej ciekawiły go kury, do których strzelał z procy. Nie wiem, skąd miał procę, ale w pierwszej kolejności ja dostawałam manto za to, że nie dość go pilnowałam, a kury biegały po podwórku bez ogonów. Choć że bez ogonów, to nic – one gubiły jajka, widząc Zbyszka z procą!
Byłam nieodłącznym cieniem babci. Wszędzie chodziłyśmy razem, nosiłam za nią płachty, gdy zbierałyśmy krwawnik dla kur i indyczek, nosiłam opałki, gdy szłyśmy po spady, czyli jabłka i gruszki zbierane pod drzewami. Był to przysmak krów, a nawet Kasztana. Mućka dostawała najlepsze owoce zebrane w sadzie, ponieważ była cielna. Nie wiedziałam jeszcze, co to znaczy, aż raz po takim stwierdzeniu zrozumiałam, że ma jakieś ważne zadanie do wykonania. Dopiero po kilkunastu dniach dotarło do mnie, że nosiła w sobie cielątko i należało o nią dbać. Krasula była młodsza. Obie krowy wyprowadzałyśmy do ogrodu, aby się pasły przez cały dzień. Co jakiś czas otrzymywałam poważne zadanie przeprowadzenia ich w inne miejsce, gdzie trawa była większa.
Wieczorne dojenie było rytuałem. Brałyśmy wiadra, małe drewniane stołeczki, robocze zapaski i szłyśmy do krów. Po umyciu wymion rozpoczynało się ręczne dojenie. Nie miałam siły ani umiejętności, więc najczęściej byłam podręczną. Podaj to, przytrzymaj krowę albo ogon. Bo chlastał dojącą po twarzy. Po dojeniu mleko było cedzone przez specjalny cynowy cedzak, babcia lub ciotka powolutku przelewały pieniący się płyn do centryfugi i wstawiały do zimnej wody. Mleko stało tak przez jakiś czas, nie tylko, aby się schłodziło, ale też aby można było następnego dnia zebrać śmietanę unoszącą się na wierzchu. Tak przygotowane lądowało na schodach w piwnicy. Nad ranem babcia zabierała je w dziesięciolitrowej bańce, zawiązywała w wielką chustę, która przytrzymywała bańkę na plecach, w koszyku układała jajka i serki, czasami miała w bańce śmietanę, i tak wychodziła w codzienną dwunastokilometrową pieszą podróż do Ostrowca. O ósmej była z powrotem w domu. W tym czasie spałam, nie zdając sobie sprawy, co dzieje się w „kuchence”, czyli letniej kuchni, w której odbywały się wszystkie babcine przygotowania. Dla nas ranek to była godzina powrotu naszej babuni, która przynosiła chleb, a także od czasu do czasu bułki.
Najpiękniejszy był przedwieczór. Po dojeniu krów i oporządzeniu dobytku dostawałam polecenie zamknięcia na noc kurnika i stodoły z jej szerokimi wierzejami. Wokół chałupy snuły się kuchenne dymy z gałązek sosnowych, które tak pięknie pachniały… Siedziałam na drewnianej ławce, prostej, zrobionej z bali pociętego drewna, połączonych deską, i czekałam na babcię. Przychodziła, siadała obok i opowiadała. O swojej młodości, o rodzicach, o braciach i siostrach, o tym jak ciężko pracowała przez całe życie.
Babcia była najstarszą z córek. Urodziła się w 1896 r. Dla mnie to były odległe czasy, a babcia opowiadała, że wtedy z rodzicami rozmawiała po rosyjsku. Tego to ja już nie mogłam zrozumieć, wcale! Siedziałam cichutko i słuchałam. Nie mogłam przerwać, bo to był nasz magiczny czas. Czasami babcia brała mnie za rękę, przynosiłyśmy kubeł wody i podlewałyśmy kwiaty w ogródku przed domem. Najpierw ulubiony krzak jaśminu, który rósł pod jej oknem, później floksy, które pachniały słodko i były bardzo kolorowe, białe, różowe, amarantowe, fioletowe. I georginie, wielkie kolorowe głowy wyglądające jak słońce z tysiącami różowo-czerwonych promieni. Wtedy też babcia opowiadała o kwiatach, kochała je i umiała tworzyć wspaniałe opowieści o bąkach odwiedzających ich wnętrza, o pyłkach, o pszczółkach i o wielu innych wydarzeniach, jakie przeżywały kwiaty w ciągu całego swojego życia. Na koniec, gdy już-już miała powiedzieć, że kwiaty przekwitną i staną się brzydkie, zaczynałam rozpaczać i płakać. Był to sygnał, że pora spać.
Codzienne mycie znaczyło wyciągnięcie wielkiej miednicy, nalanie wody z sagana, szorowanie, a w końcu – skok do łóżka. Spałam z ciotką. Nie bardzo to lubiłam, bo towarzyszył nam jej malutki synek, który leżał w moich nogach. I choć nie byłam wysoka, obawiałam się, czy nie zrobię mu krzywdy. Na drugim łóżku w pokoju spał wujek, a w kuchni babcia i mama z moim bratem Zbyszkiem.