Читать книгу Moje podróże z lotką - Jadwiga Szalewicz - Страница 9
Ciocia Jadzia
ОглавлениеMoja ukochana cioteczka, po której odziedziczyłam nie tylko imię, ale też temperament, miała dwadzieścia cztery lata, była od kilku lat mężatką i szczęśliwą matką maleńkiego synka, także Zbyszka.
Ciotka zajmowała się handlem. Był jej żywiołem. Dlatego każdego dnia, w porze dojrzewania czereśni, stałyśmy na drabinach, mama, ciotka i ja, rwąc i wsypując owoce do drewnianych skrzynek. Spieszyłyśmy się, aby urwać jak najwięcej, gdyż każdy kilogram na targu był wart kilka złotych. Czereśnie obrodziły. Co prawda podczas wojennych zim przetrzebiono drzewa na opał, ale babcia każdego roku dosadzała po kilkanaście młodych drzewek, mówiąc:
– Będą rosły i owocowały, a my nie tylko będziemy je zbierać, ale też robić przetwory na zimę!
Nie umiałam dokładnie zliczyć słoików z kompotami z wiśni i czereśni, ale widziałam, że było ich bardzo dużo. Na oknie w kuchni stały też wielkie gąsiory z wiśniami zasypanymi cukrem. Jak się okazało, nie zawsze był to soki z wiśni… Kiedyś ciotka przelała płyn z gąsiora przez sito do wielkich garnków, a potem do butelek. Ja dostałam polecenie wyrzucenia wiśni na podwórko. Po jakimś czasie babcia przyszła do domu i powiedziała:
– Jadzia, coś się dzieje ze świniami. Chyba są chore, chodzą dziwnie po podwórku, przewracając się.
– Wyrzuciłyśmy im wiśnie z wielkiego gąsiora – odpowiedziała ciotka.
A babcia na to:
– O mój Boże kochany, co wyście zrobiły, ja wam tyle razy mówiłam, że tam jest nalewka z wiśni, a teraz świnie pijane jak świnie. Nogi mają poplątane, przewracają się…
Dwa razy w tygodniu w środę i piątek ciotka Jadzia jeździła furmanką na targ do Opatowa i Ostrowca, aby sprzedać zerwane czereśnie, zazwyczaj zabierała dziesięć, maksymalnie dwanaście klatek, a w każdej z nich po 15–20 kilogramów. Pieniądze zawsze oddawała babci, która po przeliczeniu chowała je w kufrze posażnym, wydając odliczoną kwotę na codzienne zakupy.
Pamiętam zbiory owoców, gdy jabłka układałyśmy w skrzynkach, przekładając trocinami lub gazetami, i wynosiłyśmy do zimnej piwnicy, wykopanej w ziemi. Głęboko, tak na kilkanaście stopni w dół. Co za przyjemny chłód panował w ziemiance! Pod ścianą leżały sterty ziemniaków, marchwi, a z drugiej strony leżały w skrzynkach jabłka zimowe: szara reneta i malinowe. Gdy krowy dawały dużo mleka, na schodach stało w kamiennych garnkach zsiadłe mleko, z którego robiono sery.
Największym wydarzeniem domowym było jednak pieczenie chleba. Ciotka wyciągała ze spichlerza wielką dzieżę zrobioną z dębowych klepek, którą babcia dostała w posagu od swojej mamy, wlewała do niej przegotowaną wodę, zdrapywała kawałki ciasta przywarte do boków, był to tak zwany zakwas, który po rozcieńczeniu rósł i zakwaszał nowe ciasto chlebowe. Babcia nazywała go bątką. Dzieża wyglądała jak duża balia, u góry była węższa niż na dole i spięta dwiema metalowymi obręczami. Bednarz, który ją zrobił, powiedział, że będzie długo służyła. I tak rzeczywiście było. Wiele lat później dzieży wciąż używano, chociaż już nie tak często jak dawniej.
Po przygotowaniu zakwasu zaczyn pięknie bąbelkował. W całej kuchni rozchodził się aromat, który uwielbiałam. Zakwas zwiększał objętość, zmieniał kolor i zapach, a po kilku dniach był już gotowy. Wtedy dosypywano mąki żytniej, wlewano ciepłą wodę i wsypywano sól, całkiem sporo. Ciotka Jadzia długo wyrabiała chleb ręką, tak aby woda i mąka dobrze się połączyły. Dzieżę ponownie przykrywano lnianą ściereczką i odstawiano w okolice komina – tak nazywała się wiejska kuchnia, nad którą była powała, a pod nią płyta komina i drzwiczki zamykane na klamkę. Za nimi stał wielki chlebowy piec, do którego wkładano chleb specjalną drewnianą łopatą. Gdy ciasto wyrosło i prawie wychodziło z dzieży, ciotka na wielkiej stolnicy formowała bochny, wygładzała, układała do ponownego wyrośnięcia. W ten sposób przygotowane lądowały w piecu.
Tak było, gdy przyjeżdżaliśmy po wojnie. Później kupiono chlebowe brytfanny, w których piekło się tak zwany chleb z formy. Najpierw węgiel drzewny rozgrzewano w kominie, a później przekładano go do pieca, aby ten odpowiednio się nagrzał. W końcu nadmiar węgla wyjmowano i wkładano chleb, układając go w formach na liściach chrzanowych. Ten rytuał też pozostał do dzisiaj w mojej pamięci. Nadal to wszystko widzę, wszystkie najdrobniejsze szczegóły, a nawet czuję zapach chleba. Wielkie pieczenie odbywało się zawsze przed żniwami. W ten sposób byliśmy odpowiednio przygotowani na trudny okres w gospodarstwie.
Zanim mogłam uczestniczyć w żniwach, musiało upłynąć jeszcze kilka lat. Tymczasem biegałam sama po wsi na bosaka, ubrana tylko w majtki, wykorzystując najmniejszą kałużę do robienia skarpetek z błota. Jaka to była wspaniała zabawa! Znikałam na całe dnie. Wykorzystywałam każdą chwilę, aby pobiec do Danusi czy Teresy lub w doły, tam gdzie był mały lasek. Czasami poniosło mnie na łąki, do małej rzeczki. Woda sięgała w niej zaledwie do kolan. Chlapałam się w upalne dni i po wielu godzinach wracałam do domu. Teresa i Danusia były moimi koleżankami, ale niestety nie mogłam się z nimi bawić całymi dniami, gdyż musiały pomagać w gospodarstwie. Towarzyszyłam im, gdy pasły krowy, plewiłyśmy też razem buraki cukrowe i ziemniaki. Uwijałyśmy się szybko, aby móc na zakończenie dnia pograć w piłkę w tak zwane dziesiątki.
Danusia często dostawała zadanie ugotowania obiadu. Wtedy nie odstępowałam jej na krok. Gdy gotowała zupę, obierałam z nią ziemniaki, marchew, pietruszkę lub buraki. Czułam się taka ważna i dumna, że mogę pomóc koleżance! Raz jednak dostałyśmy burę od matki Danusi, która kazała nam przygotować obiad, a my ugotowałyśmy bardzo szybki „garuś”, czyli zupę ze śliwek renklod zabielaną śmietaną i do tego ziemniaki kraszone słoniną. Nam nasz obiad bardzo smakował, jednak mama Danki nie była zachwycona, gdyż chłopcy wrócili z pola i chcieli zjeść coś konkretnego. Tym razem nie było!
W naszym domu nawet wtedy, gdy wszyscy byli zajęci w gospodarstwie, mogli zawsze liczyć na mnie, ośmioletnią pannę, i na mój pyszny czerwony barszcz z ziemniakami, które sama przynosiłam z piwnicy, obierałam, myłam i nastawiałam w saganie na kominie. Zresztą barszcz czerwony i buraczki były ulubionym daniem babci, więc tych potraw nauczyłam się najszybciej. Do barszczu dolewałam swojskiej śmietany, a ziemniaki w saganie polewałam przesmażoną słoninką ze skwarkami i cebulką. Obiad był gotowy.