Читать книгу Moje podróże z lotką - Jadwiga Szalewicz - Страница 7
Rozdział 1 Uroki dzieciństwa Po kądzieli
ОглавлениеNajpiękniejsze wspomnienia mojego dzieciństwa związane są z babcią Katarzyną. Odkąd pamiętam, jeździłam do niej na wakacje do wsi Obręczna. Kilka dni przed planowaną podróżą zaczynało się wielkie pakowanie. W roku 1952 moja walizka mieściła zaledwie kilka sukienek uszytych przez panią Halinkę, spodenki, sandałki i jakiś sweterek. Mama pakowała do niej także ubrania mojego brata Zbyszka, a ja obowiązkowo zabierałam do torebki małą poduszeczkę. Myślałam, że kiedy przyjdą lepsze czasy, dostanę własną lalkę i wtedy poduszeczka będzie jak znalazł. Od jej uszycia minęło już jednak sporo czasu, a lalki wciąż nie miałam… Mimo to schowałam podusię do torebki, którą zamknęłam na zatrzask, i byłam gotowa do drogi.
Spakowani, umyci i odświętnie ubrani – ja z przepisowymi warkoczami, na których końcu dyndały wstążki, z wielką kokardą motylem przypiętą do czubka głowy – czekaliśmy cierpliwie. Wreszcie ruszaliśmy! W drodze tato dźwigał walizki, mama trzymała za rękę brata i niosła torbę z jedzeniem. Mniej więcej po godzinnym marszu docieraliśmy na Dworzec Główny w Warszawie przy ulicy Towarowej. Warszawa po wojnie była bardzo zniszczona, a tramwaje i autobusy nie dojeżdżały wszędzie. Dworzec robił na nas, dzieciach, kolosalne wrażenie! Buchające parą, naoliwione, czarne lokomotywy z czerwonymi kołami większymi ode mnie, gwiżdżące na znak gotowości do odjazdu. Piękne i straszne!
Tamtego lata na dworcu panował tlok, jak zawsze, ludzi było mrowie. Wszyscy chcieli dostać się do pociągu. Ale tato był sprytny. Wszedł do wagonu po drewnianych schodkach, otworzył drzwi wprost do przedziału, ustawił walizki na półkach i zajął dla nas miejsce. Najpierw brat, a później ja wylądowaliśmy na drewnianej ławce obok mamy. Tato musiał zostać w domu i pracować na chlebek, jak tłumaczyła nam mama. Oboje z bratem bardzo lubiliśmy świeży chleb. Mógł być zaledwie polany wodą i posypany cukrem, najważniejsze, że był pachnący i miał pyszną skórkę.
Pociąg zagwizdał, trzasnęły drzwi i zaczęła się nasza wielogodzinna podróż. Mama od razu dała nam po jajku i kawałku chleba, a my, jak zaczarowani, wpatrywaliśmy się w okno. Wszystko było takie ciekawe! Tylko… dlaczego wokół tyle rozwalonych domów? Pytałam w nieskończoność, a mama cierpliwie tłumaczyła. Wojna, źli ludzie, pokój… jakoś to wszystko mieszało mi się w głowie. Wiedziałam już trochę, bo tato ciągle opowiadał o wojnie, ale dla mnie było to jeszcze nie bardzo zrozumiałe. Czasem jakiś pan albo pani wtrącali się do tych rozmów i tłumaczyli, że podczas wojny ginęli ludzie, a na naszej Woli, gdzie mieszkaliśmy, najwięcej.
W końcu, ukołysani stukotem kół, usypialiśmy. Tylko mama czuwała, wypatrując kolejnych stacji. Bała się, że przegapi przesiadkę w Starachowicach. Ale nie! Ktoś miły pomógł wystawić na peron walizki oraz mnie i mojego brata. Szliśmy za mamą, bo peron, z którego odjeżdżał nasz drugi pociąg, był daleko. Ściskałam mocno Zbyszka za rękę, w drugiej ręce jeszcze mocniej trzymałam moją torebeczkę. Potem długo, bardzo długo, nudząc się niemiłosiernie, czekaliśmy. Ale zawsze w końcu mama wołała:
– Odsuńcie się od torów, jedzie nasz pociąg!
Na peronie znów było bardzo dużo ludzi. Jakiś pan wziął brata na ręce, wstawił go do wagonu, pomógł mamie wsiąść z walizkami i na końcu w tym samym przedziale wylądowałam ja.
Teraz już nie spaliśmy, obserwowaliśmy mijane wioski. Wreszcie mama wołała:
– Minęliśmy Kunów, za chwilę Boksycka, ubierajcie się! Musimy przygotować się do wyjścia. Mijamy Boksycką i zaraz będzie Ostrowiec Świętokrzyski!
Jak my się cieszyliśmy! Na dworcu kolejowym w Ostrowcu pewnie czeka na nas ciocia Jadzia! Podekscytowana mama pouczała, które wysiada pierwsze i za co odpowiada. Pierwsza zawsze wychodziła ona, prosiła współpasażerów o podanie walizek i na końcu zawsze jacyś ludzie pomagali nam. O! I już widać furę, konia i ciocię na koźle!
Szliśmy objuczeni każdy swoją paczką. Radość, powitanie i te obrzydliwe buziaki! Nie lubiłam, gdy ktoś mnie całował. Długo się potem wycierałam.
Najważniejszy był koń Kasztan. Piękny, wielki i błyszczący. Dostaliśmy po marchewce, którą każdy z nas mógł podać mu na otwartej dłoni. Takie było nasze przywitanie z konisiem, któremu zawsze po cichu nosiliśmy cukier. Ile razy dostałam w tyłek lub po łapach! Cukier był towarem drogocennym, na przydział, nie do dzielenia się z koniem.
Usadowieni na furze, rozpoczynaliśmy ostatni etap naszej podróży do Obręcznej, wsi położonej w powiecie opatowskim w gminie Sadowie. Najbardziej lubiłam te 12 kilometrów na furze. Ciocia zawsze miała dla nas bułki montówki; dostawaliśmy po kawałku i jechaliśmy, oglądając świat z wysokości furmanki. Najtrudniejszym odcinkiem była ogromna Góra Ostrowiecka, ale Kasztan podjadał owies, więc miał dużo siły i dzielnie nas wiózł w kierunku Miłkowa, Rzuchowa i Jacentowa, aby w końcu skręcić w polną drogę z wielkimi koleinami, grząską, gliniastą podczas deszczu. Teraz na szczęście deszcz nie padał, a wąwóz, do którego wjechaliśmy koło zabudowań Mularskiego, był głęboki. Kasztan powolutku ciągnął furmankę, a ciotka Jadzia zachęcała go do większego wysiłku, wołając:
– Wio, Kasztan, wio, już niedługo, zaraz będziemy koło Wielgusa Stacha, a stamtąd tylko kawałek i nasz dom!
Kasztan stulał uszy i kiwał głową na znak: „Rozumiem, rozumiem, ale nie pospieszaj mnie, jest stromo i muszę ciągnąć was ze wszystkich sił!”.
W końcu wjechaliśmy na górę koło Wielgusa. Kasztan przystanął, a ja mogłam w myślach objąć cały obraz ramionami. Za domem Wielgusa były pola obsiewane pszenicą, żytem lub owsem, kończyły się na miedzy odgraniczającej nasze pole z sadem. Na niezbyt wysokim pagórku znajdował się dom babci Katarzyny. Stał przy drodze, przysadzisty, z wielkim słomianym dachem. Składał się z sieni, komórki, w której przechowywano domowe przetwory: kompoty, sery, masło, a od wielkiego święta, po zabiciu świni, wisiały pod powałą domowej roboty kiełbasy i boczki. Z sieni wchodziło się do wielkiej kuchni, a z niej do pokoju. Dom z zewnątrz pomalowano na niebieski kolor kontrastujący z zielenią sadu. Okna były małe, a w nich doniczki z pelargoniami. Czerwone pelargonie, wielkie baldachy, dziwnie pachnące. W kuchni i pokoju stały dwie lampy naftowe, które wymagały codziennego czyszczenia. Gdy podrosłam, odpowiadałam za czystość pięknych kloszy. We wsi nie było światła, dopiero w roku 1961 została podciągnięta linia elektryczna i zabłysły żarówki.
Babcia czekała na nas, siedząc na ławce przed domem. Szczęśliwi, umorusani nie wiadomo czym, głodni, ale cali i zdrowi, zeskakiwaliśmy z wozu. Pyszna kolacja była już gotowa: ziemniaki ze skwarkami i zimnym zsiadłym mlekiem, takim prosto z piwnicy. Oprócz tego był chleb i smalec ze skwarkami, a także smakowite ogórki małosolne.