Читать книгу Upadek. Trylogia Wojna. Część 2 - Jan Ali - Страница 10
Оглавление( 5 )
– Proszę spróbować sandacza albo suma – powiedział Szczerbin znad karty dań. – Tu, w Ukrainie, ryby mamy doskonałe.
– W Polsce mówimy „na Ukrainie” – zauważył Kozłowski.
– Niejeden mieszkaniec Ukrainy ma o to do was poważne pretensje. Brzmi to bardzo imperialnie, a wy nawet nie zdajecie sobie z tego sprawy! Typowe.
– Imperialnie? – zdziwił się Kozłowski i zamówił sandacza.
– Na Litwie, na Białorusi, na Ukrainie. Wasze dawne prowincje. Ale w Hiszpanii, we Francji, w Niemczech. Mówi to panu coś?
– Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób – przyznał Kozłowski.
– Tak jak mówiłem, typowe! – zaśmiał się Szczerbin. – Pańska Polska i jej prowincje. Ale niech się pan tak nie przejmuje, ja się za to nie obrażam.
– Cieszę się – powiedział Kozłowski i spróbował świetnego Sancerre, które wybrał Szczerbin.
– Dla mnie Ukraina to i tak Małorosja.
Kelner przyniósł przystawki.
– Mam nadzieję, że zanim opróżnimy butelkę tego wybornego Sancerre, spróbuje pan tradycyjnego ukraińskiego przysmaku. Sało i pięćdziesiątka wódki – rzekł Szczerbin. – Doskonały, naturalny smak tradycji.
– Chętnie. Co z tą Małorosją? Jest pan Rosjaninem czy Ukraińcem?
– Tu, u nas, trudno odpowiedzieć na takie proste pytanie. To nie tak, jak z wami, gdzie Polak ściga się o polskość z arcy-Polakiem, a każdy o katolickość z papieżem. My należymy do jednej, wielkiej słowiańskiej rodziny.
– Myślałem, że Majdan zadał ostateczny kłam temu propagandowemu twierdzeniu Rosji.
– Proszę. – Szczerbin wyciągnął kieliszek lekko przed siebie. – Niech pan wypije, a potem zagryzie sałem. Na tym właśnie polega uroda wschodniego życia.
Kozłowski wychylił pół kieliszka idealnie schłodzonej, doskonałej wódki, a potem zagryzł sałem. Miało niezwykle delikatny smak i w niczym nie przypominało zwyczajnej słoniny.
– Świetne – przyznał. Sięgnął po następny kawałek.
Szczerbin uśmiechnął się.
– Cieszę się, że panu smakuje. A jeśli chodzi o Majdan... widzę, że jest pan silnie eksponowany na propagandę Ameryki.
– To znaczy?
– To znaczy, że tyle razy powtórzyli panu kłamstwo, że stało się dla pana prawdą.
– A pan jakie ma zdanie na temat Majdanu?
– Ja nie mam zdania, panie Kozłowski. – Nachylił się w jego stronę. – Ja wiem.
Wychylił resztkę wódki i machnął na kelnera, który natychmiast napełnił kieliszki po raz drugi.
– Jeszcze po jednym i przerzucamy się na wino i rybę, dobrze?
– Z przyjemnością – odparł Kozłowski.
Poczuł pierwsze, lekkie uderzenie wódki do głowy. Zjedzą kolację, porozmawia z tym dziwnym człowiekiem, który wyglądał jak szwajcarski bankier, a mówił jak sowiecki oficer polityczny. Będzie ciekawie. A potem wyciągnie się we wspaniałym, radissonowskim łóżku i rano odleci do cywilizacji.
Szczerbin wziął plasterek sała.
– Majdan to amerykańska awantura. Za amerykańskie pieniądze. Podobnie jak wszystkie przewroty na Bliskim Wschodzie.
– Widziałem na Majdanie tysiące zwykłych ludzi – zauważył Kozłowski.
– Był pan tam? – Szczerbin wlepił w niego oczy.
– Nie – przyznał. – Widziałem w telewizji.
Szczerbin pokiwał głową z politowaniem.
– W telewizji. A wie pan, jak się robi telewizję? Niech mi pan nie mówi, że polski senator dorównuje naiwnością niemieckim lewakom i zielonym. To by było rozczarowujące.
Wypijmy, zjedzmy i chodźmy stąd, pomyślał Kozłowski. Tak będzie najlepiej. Nie miał siły na przerzucanie się argumentami z politrukiem.
– Ma pan rację. – Szczerbin jak gdyby czytał w jego myślach. – Nie dajmy się pochłonąć manii polemicznej. Powiem panu coś o sobie, bo pytał pan, kim jestem. Jestem ukraińskim patriotą, który wierzy, że Ukraina to część wielkiej Rosji – młodsza, niesforna i krnąbrna, czasem nieco zdezorientowana siostra. Lubi się puszczać... A ja wierzę, że tylko razem nasze dwa kraje mogą być bezpieczne i tylko razem mogą tworzyć prawdziwie wielką, światową kulturę.
– Wpływy rosyjskie na Ukrainie sięgają zaledwie ostatnich dwustu lat – zauważył Kozłowski. – I wydaje mi się, proszę się nie obrazić, że kultura ukraińska jest grubo starsza od rosyjskiej.
– Dziesiątki lat wrogiej propagandy robią swoje – zgodził się Szczerbin. – Może jeszcze panu się wydaje, że Kijów to polskie miasto?
– Absolutnie nie. Kijów to miasto ukraińskie, z przeszłością zarówno polską, jak i rosyjską. Ale to miasto ukraińskie.
Kelner postawił przed Kozłowskim talerz z sandaczem. Szczerbin zamówił suma w śmietanie. Kiedy kelner postawił na stole jego talerz, ten przytrzymał go za rękę.
– A według pana, czym jest język ukraiński? – zapytał mężczyznę czystym rosyjskim. Ten przestąpił z nogi na nogę. Widać było, że najchętniej odszedłby spokojnie w stronę kuchni, gdzie czekały następne potrawy do wydania.
– No, czym? – nalegał Szczerbin. – Śmiało.
Kelner popatrzył najpierw na Kozłowskiego, potem na Szczerbina.
– Mogę odpowiedzieć, co naprawdę myślę?
– Oczywiście – przytaknął Szczerbin. – Na tym nam właśnie zależy. Prosta odpowiedź zwyczajnego obywatela jest cenniejsza niż analizy uczonych.
– Ukraiński to zlepek rosyjskiego i polskiego. Każde dziecko o tym wie.
– Dziękuję za szczerość i odwagę. – Szczerbin puścił kelnera, który oddalił się niczym duch, nie pozwalając Kozłowskiemu na zadanie pytania. Zamiast kelnerowi, Kozłowski zadał pytanie Szczerbinowi.
– Ma pan swoich kelnerów w każdej kijowskiej restauracji?
Szczerbin zaśmiał się niespodziewanie głośno.
– Nie, tylko w Radissonie. Dlatego tu właśnie jemy kolację!
Opróżnili kieliszki z wódką i zabrali się do ryb. Musiał przyznać, że przynajmniej w tym wypadku Szczerbin miał rację; warszawskie ryby nie mogły się równać z tymi tutaj. Świeże, jak gdyby wyłowione dosłownie przed chwilą, przygotowane ze znawstwem przez kucharzy świadomych, jak traktować wyjątkowe dary mórz i rzek, rozpływały się w ustach. Poczuł drugie uderzenie wódki; ale nie był już tak zrelaksowany, jak przed chwilą. Rozmowa ze Szczerbinem i incydent z kelnerem zburzyły jego dobre samopoczucie. Kim oni byli? Z kim rozmawiał? Kim on był w tym wszystkim? Przypomniał sobie o banknotach obciążających wewnętrzną kieszeń marynarki. Może nie powinien był brać tych pieniędzy. Może. Ale czy mógł pozwolić sobie na taki afront? Nie znał tutejszych zwyczajów. Poza tym miał swoje zadania. I dopóki nie działał na szkodę państwa, dopóty nikt nie mógł mieć do niego o nic pretensji. Co najwyżej sandacz, szybko znikający z talerza.