Читать книгу Upadek. Trylogia Wojna. Część 2 - Jan Ali - Страница 11
Оглавление( 6 )
Stres. Klęski. W tym wszystkim pierwsze objawy nadchodzącej starości, jak gdyby słońce jego życia zaczynało świecić przez ciężkie liśćmi gałęzie, tworząc cień. Ale najgorszy był ten strach, kiedy nadjechał golf i te gnojki zaczęły szarpać bramę. Że się wszystko wyda. Że nakryją ich i wyśmieją. Wywloką z przytulnego hoteliku na publiczny widok, zrobią zdjęcia i upublicznią. Bezwzględność młodych, bezwzględność gawiedzi. Ostry śmiech i plwocina spływająca po policzku. I on na stare lata musiał się bać! Opozycjonista, polityk, mąż stanu. Człowiek z wielką, bądź co bądź, przeszłością. Nie miał się czego wstydzić. Ale właściwie to bać musiał się zawsze; tylko na tyle zakamuflował się sam przed sobą, że tego strachu nie odczuwał. Czym było jego dotychczasowe życie, jak nie kamuflażem i hipokryzją? Wszystko po to, żeby zimne krople potu nie spływały po plecach. Żeby z przerażenia nie drżały kolana. Czy tego naprawdę chciał? Czy ta reszta, to wszystko, co do tej pory wydawało mu się najważniejsze, naprawdę było tego warte? Brudna, śmierdząca rzeka, w której trwa walka na śmierć i życie. Żeby wygłosić orędzie w telewizji, na biało-czerwonym tle. Żeby decydować o najważniejszych sprawach w państwie. Żeby na zawsze zapisać się w historii swojego narodu. Żeby ocalić go przed złem, w które wpychał Polaków polityczny przeciwnik. Nadal czuł w sobie to zobowiązanie. Odpowiedzialność przed narodem. Ale sam już nie wiedział, czy jeszcze ma w sobie siłę. I czy godzi się, sam przed sobą, na strach, drżące kolana i krople potu na plecach. I na rozłąkę z Michałem, a potem na skrzypiące łóżko w anonimowym, opuszczonym motelu.
W końcu też był człowiekiem.
Wyjął bułki, masło, szynkę i pomidory. Szybko przygotował dwie kanapki, do tego mocną poranną herbatę i usiadł przed telewizorem, żeby zjeść. Wiadomości.
– Dzisiaj mieszkańcy Warszawy zaczęli spontanicznie znosić krzyże na plac Marszałka Józefa Piłsudskiego. Ma z nich powstać tak zwana góra krzyży, której wielką iluminację mieszkańcy planują przygotować na Święto Niepodległości. Jeden z mieszkańców ocenia, że do jedenastego listopada góra będzie miała przynajmniej wysokość sąsiedniego „domu bez kantów”. Jeszcze nie wiadomo, jak na inicjatywę zareagują władze Warszawy...
– Spalić, rozwalić, wszystko co katolickie najlepiej rozwalić w drobny mak – mruknął z pełnymi ustami Orłowski do telewizora. – Ścierwa.
– ...możliwe jednak, że ze względu na zagrożenie pożarowe i brak konstrukcji, na której góra krzyży mogłaby stabilnie spoczywać, będą się starały udaremnić mieszkańcom dalszą budowę.
– Jasne. Gdyby to była góra na cześć Fillera, na pewno wszystko byłoby w porządku. A jak dla Pana Boga, to zagrożenie pożarowe – dopowiedział sobie i dopił herbatę. Już. Po śniadaniu. Wyłączył telewizor.
Cisza.
Co robić?
Obudzić się.
Do życia w prawdzie.
To była jedyna droga gwarantująca ocalenie. Nawet jeśli nie tyle, to przynajmniej jedyna droga niebędąca pewną zgubą. Ale nie wiedział, czy jest już na nią gotowy. Chociaż musiał być, bo przecież żadnej innej drogi nie było. Paradoks wiary, tak dobrze znany wszystkim chrześcijanom. Jest tylko jedna droga, droga Jezusa i Ewangelii, a jednak ścieżki nasze są kręte. Niczym ślad węża na wilgotnym poszyciu lasu.
Odstawił naczynia do zlewu i poszedł do garderoby. Pora wybrać koszulę i krawat. Jeszcze da sobie chwilę. Może kilka dni. A potem porozmawia z Michałem. Rozważą wszystkie za i przeciw. Sumiennie, chociaż wynik był z góry znany. Nic nie jest ważniejsze w życiu od prawdy i uczciwości. I miłości. W tym ostatnim przypadku sprawa była nieco bardziej skomplikowana niż w przebojach filmowych wyświetlanych w kinach. Ale i z tym dadzą sobie radę. Tymczasem pojedzie tam. Weźmie w rękę krzyż i położy go na znak solidarności. I wiary, że może być lepiej.
Wyjął drabinę ze schowka i postawił przy ścianie, gdzie od zawsze wisiał niewielki drewniany krzyż. Wszedł po lekko chybocących się stopniach i zdjął go. Może zadzwonić po Lilę? Umawiał się z R., że wszędzie, gdzie się da, będzie z nią. Wyciągnął telefon i wybrał numer.
– Halo? – odpowiedziała natychmiast.
– Dzień dobry, Lilu – przywitał się. – Chciałbym pojechać na plac Piłsudskiego i położyć krzyż. Czy pojedziesz ze mną?
– Teraz?
– Tak.
Sekunda namysłu, ale tylko sekunda.
– Oczywiście.
– Przyjadę po ciebie za pół godziny.
– Będę czekać.
Rozłączyli się. Orłowski założył marynarkę, wziął portfel, klucze do domu, klucze do samochodu i na końcu krzyż. Potem wyszedł. Zdecydował, że pojedzie bez ochrony i bez kierowcy. Niech będzie widać, że to spontaniczny gest. Decyzja podjęta pod wpływem emocji i chwili. Odrobina prawdy w wyreżyserowanym świecie.
Z miejsca, w którym mieszkała Lila, dojechali na plac Piłsudskiego w dwadzieścia minut. Orłowski zaparkował samochód w pobliżu hotelu Victoria. Historia tego nieszczęsnego, brzydko starzejącego się budynku była nierozerwalnie spleciona z innym budynkiem, częściowo dzielącym teren z hotelem. To tu, w rogu hotelowej działki, zachwycał niegdyś przechodniów w melonikach wspaniały Pałac Kronenberga. Po drugiej wojnie światowej można go było odbudować; nie był zniszczony doszczętnie. Ale to właśnie tutaj Francja postanowiła zbudować swoją ambasadę, a ówcześni komunistyczni władcy Polski chętnie pozbyli się kolejnego świadectwa burżuazyjnej przeszłości miasta. Pozostałości po pałacu wyburzono, przygotowując działkę pod ambasadę. Potem jednak Francuzom spodobała się inna działka i ambasada powstała nieopodal sejmu. Działka przy placu Małachowskiego pozostała niezabudowana aż do lat siedemdziesiątych, kiedy powstał hotel Victoria. Wtedy, w zgrzebnych czasach, kiedy pomarańcze były od święta, a wódka i papierosy na kartki, urzekał luksusem i powiewem wielkiego świata. Wszyscy zapomnieli o dawnym pałacu. Pamiętali nieliczni. Profesorowie, architekci, varsavianiści, wariaci. Dopiero po odzyskaniu niepodległości – jeżeli tak można było nazwać konszachty w Magdalence i niby wolne wybory osiemdziesiątego dziewiątego roku – zawiązał się komitet postulujący wyburzenie hotelu Victoria i odbudowanie Pałacu Kronenberga. Dusza wielkiego przemysłowca musiała śmiać się radośnie w jego żydowskim niebie. Zwyciężył jednak rynek. Hotel pozostał na miejscu i nikt już więcej nie wspominał o odbudowie pałacu. A jednak Orłowski za każdym razem, kiedy był na placu Piłsudskiego, nie mógł odpędzić od siebie myśli o pięknym budynku. Dybuk? Może dybuk. Jeśli tak, to szlachetny.
– Chodźmy – powiedział do Lili. Wysiadł, okrążył samochód i otworzył drzwi po jej stronie. Wysiadła również, a on wyciągnął krzyż leżący na tylnym siedzeniu. Stąd już dobrze było widać tłum przy papieskim krzyżu, ustawionym tu na pamiątkę wielkiej mszy odprawionej przez Ojca Świętego w siedemdziesiątym dziewiątym roku. Orłowski wziął Lilę pod rękę i razem poszli w jego kierunku. Nie byli sami. Ze wszystkich stron dążyli ku temu miejscu ludzie z krzyżami. Zwykli warszawiacy, a może i ludzie z dalszych stron Polski. Orłowski patrzył na nich przyjaźnie i lekkim uśmiechem odpowiadał na powitania. Krążący wokół dziennikarze i reporterzy natychmiast zauważyli nietuzinkowego gościa. Po chwili Orłowski i Lila szli otoczeni przez reporterów z aparatami i kamerami. Ktoś nawet poprosił Orłowskiego o komentarz, ale ten potrzebował chwili skupienia. W końcu niósł krzyż i zbliżał się do krzyża. Do świętego miejsca, w którym Jan Paweł II rozpoczął walkę o wolną Polskę. Im bliżej byli celu, tym więcej otaczało ich ludzi. Wszyscy jednak rozstępowali się przed nimi, aż w końcu ich oczom ukazał się las krzyży, większych i mniejszych, a także całkiem małych, leżących wokół krzyża Jana Pawła II. Były ich już setki. Chociaż żeby powstała w tym miejscu prawdziwa góra, potrzeba ich było tysiące. Damy radę, pomyślał.
– Nasz premier!
– Niech żyje!
– Niech żyje niepodległa Rzeczpospolita!
Rozległy się wokół okrzyki, zagłuszane rzęsistymi brawami. Orłowski z Lilą doszli do krzyży i uroczystym gestem złożyli swój, który jeszcze niedawno wisiał w salonie jego domu. Tłum ucichł. Najwyraźniej wszyscy czekali na przemówienie. Ktoś podsunął mikrofon, podłączony do przenośnego systemu nagłaśniającego.
– Drodzy rodacy! – powiedział Jerzy Orłowski, były premier i wciąż jeszcze, mimo skandalu ze zdjęciami niedwuznacznie sugerującymi jego głęboko skrywany homoseksualizm, niekwestionowany lider opozycji. – Moja obecność tutaj to spontaniczna reakcja. Impuls. Nie przygotowałem żadnego wystąpienia, a jedynie przyniosłem krzyż z mojego domu, aby dołączył do waszych krzyży. Te nasze krzyże niech będą znakiem naszej wiary i determinacji. Polska się odrodzi! Wielka i silna, dumna ze swojego dziedzictwa. Dumna naszą z niej dumą. Pokażmy tym, którzy potrafią tylko krytykować, nasze dokonania, nasze postawy z lat trudnych. Pokażmy, że nie będzie tak łatwo narzucić nam tę destrukcyjną, antypolską narrację. Wspomnijmy też brata naszego Jana Pawła drugiego, który tu właśnie, w tym miejscu, wygłosił w czerwcu tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku pamiętną homilię. Niech jego słowa, jego odwaga i mądrość wspierają nas także dzisiaj, w czasach nawet trudniejszych, będących jeszcze większym wyzwaniem niż czas zniewolenia komunistycznego. Wtedy bowiem łatwo było określić wroga, złączonego gorącą linią z Moskwą. Dzisiaj nieprzyjaciel stroi się w biało-czerwone szaty, kamufluje swoją ultralewicową, liberalną postawę, tak abyśmy wszyscy dali się nabrać, a nawet uśpić. A kiedy my zaśniemy, oni do końca rozmontują, rozkradną i zniszczą to, co dla nas najcenniejsze – nasz własny, rodzinny dom. Naszą ojczyznę. Rodacy! Nie dajmy się. Siłą naszych krzyży pokażmy naszym wrogom, gdzie ich miejsce. Nie na salonach najjaśniejszej, niepodległej, lecz w ciemnych, głuchych antyszambrach – i niech ten czyściec trwa, dopóki nie zrozumieją swoich błędów i nie pożałują za nie, i nie odpokutują za szkody, jakie wyrządzili i wciąż wyrządzają. Polska nigdy nie będzie Polską, naszą ojczyzną, kiedy u władzy stoją ludzie wyniesieni na szczyty przez ciemne machinacje i oszustwa. Damy radę. Zwyciężymy! Dziękuję, że jesteście tu dzisiaj. Niech w tych dniach próby będzie nas jak najwięcej. Bądźmy razem, poczujmy swoją obecność i swoją siłę. Dziękuję. Dziękuję wam za wiarę i wytrwałość, i waszą niezłomną miłość ojczyzny. Z Bogiem!
Zaległa cisza. A potem zerwała się burza oklasków. Ponad placem, na którym było już dobre kilka tysięcy osób, falowały biało-czerwone flagi. „Dzię-ku-jemy! Dzię-ku-jemy! Dzię-ku-jemy!”, skandował tłum. Orłowski długo ściskał wyciągające się w jego stronę ręce, aż wreszcie wraz z Lilą zaczął iść z powrotem, w stronę samochodu. Tłum jednak nie dał im przejść. Dziesiątki rąk podniosły ich, aby przenieść niczym w lektyce przez cały plac, aż pod hotel Victoria. Nogi Orłowskiego i Lili dotknęły ziemi dopiero przy samochodzie. Wsiedli i wciąż machając, z wolna ruszyli, ostrożnie manewrując w tłumie. Wkrótce jednak wyjechali na Królewską, w stronę Marszałkowskiej. Tu można już było przyspieszyć. Orłowski dodał gazu.
– Czy mogę cię teraz odwieźć? – zapytał Lilę.
– Oczywiście – zgodziła się.
– Dziękuję, że byłaś ze mną.
Nic nie odpowiedziała. Patrzyła na przesuwające się za szybą miasto, jak gdyby widziała je po raz pierwszy.