Читать книгу Upadek. Trylogia Wojna. Część 2 - Jan Ali - Страница 13

Оглавление

( 8 )

Premier Filler poprawił na temblaku zdrętwiałą rękę. Jeszcze tydzień i ostatni ślad po wybuchu w sali posiedzeń Rady Ministrów odejdzie w niepamięć. W każdym razie ostatni fizyczny ślad. Szok i niedowierzanie pozostaną. Na zawsze. Było jasne, że ten zamach przejdzie do historii jako jedna z najciemniejszych kart polskiej demokracji. Kiedy rozległ się huk, błysnęło niczym z błyskawicy, a potem zapadła całkowita ciemność, w której słychać było tylko jęki rannych i głośny sygnał dzwonka alarmowego – nie wiadomo, po co brzęczał; i tak było już dostatecznie dużo hałasu. Bomba – czy też wiązka bomb, z początku nie było to jasne, zresztą jakie to miało znaczenie – wybuchła najbliżej miejsca, które zwyczajowo zajmował premier Filler. Tego dnia jednak stało się inaczej; w trakcie posiedzenia mieli zrobić kilka pamiątkowych zdjęć, do wykorzystania w najbliższych materiałach PR rządu. Dlatego wszyscy ministrowie oraz premier tym razem zgromadzili się po drugiej stronie stołu. Natomiast w miejscu, gdzie zawsze siedział premier, stał fotograf w towarzystwie ministra ochrony środowiska Kofiołka, pasjonata fotograficznego, zresztą wielokrotnie nagradzanego za zdjęcia fauny i flory polskich parków narodowych.

– Tu też są ciekawe okazy, dlatego zaglądam – mówił, obserwując, jak zawodowy fotograf ustawia kadr i modeluje światło za pomocą kilku prostych blend. – Chociaż wolę żubry i żmije, jeśli mam być szczery – dogadywał chwilę przed eksplozją.

Wybuch ma to do siebie, że jak nic innego dzieli rzeczywistość, czas i miejsce, na dwa pozbawione ciągłości światy. Przed i po. Żeby zapuścić brodę, potrzeba tygodni, czasem nawet miesięcy, jeżeli broda ma być długa i szczególnie wymodelowana. Ale żeby zamienić ją w nadpalone strąki czepiające się przerażonej twarzy, wystarczy milisekunda. Twarz ministra Kofiołka nie była nawet przerażona; wszystko trwało tak krótko, a śmierć przyszła tak nagle, że minister nie zdążył świadomie zarejestrować wybuchu i własnego końca. Może to i dobrze; jego ostatnią myślą było, że po posiedzeniu Rady Ministrów zamierza w weekend spacerować po puszczy, śledząc jesienną krzątaninę wszystkiego, co żywe. I bliskie jego sercu, teraz już na zawsze martwemu.

Trudno byłoby go rozpoznać, gdyby nie absurdalna, niepasująca do garnituru ani koszuli poszetka – zielona w fioletowe groszki – która cudem zachowała się na nieoderwanym fragmencie marynarki. Z fotografa zostało jeszcze mniej niż z ministra Kofiołka; w chwili wybuchu stał dokładnie tam, gdzie zwyczajowo zajmował miejsce premier Filler. Pozostały po nim buty i jedna skarpetka. Resztę fotografa, zresztą współpracującego z Urzędem Rady Ministrów od ponad dwudziestu lat i często krytykowanego za rutyniarstwo oraz brak artystycznej wyobraźni, trzeba było zbierać szufelką i odkurzaczem, jak twierdzili wtajemniczeni woźni i panie sprzątaczki. Ale nie one to robiły, rzecz jasna, tylko specjalne służby śledcze, starające się nie zadeptać śladów, jeżeli w tym całym zamieszaniu i końcu świata były jeszcze w ogóle jakieś ślady do odkrycia, utrwalenia i wykorzystania. Woźni i sprzątaczki szczerze wątpili.

Więc sto lat po Narutowiczu bezpośredni zamach na polską demokrację był możliwy. Był nawet pożądany, gdzieś w ciemnych otchłaniach chorych umysłów. Organizujący go musiał – musieli? – brać pod uwagę możliwość zniszczenia całego rządu. I może tego właśnie chciał. Zapewne tak, sądząc po ilości splecionych ze sobą ładunków wybuchowych. Powinny były przynieść śmierć wszystkim znajdującym się w sali. Że tak się nie stało, można było uznać za cud. Albo za efekt drobnej niedoróbki w połączeniach między poszczególnymi ładunkami. Oficjalnego raportu komisji jeszcze nie było, ale premier już wiedział, że mieli wyjątkowe szczęście i właściwie każdy dzień życia od tej daty można było uznać za darowany. Do czasu następnego zamachu, oczywiście. Można było zakładać, że ten następny będzie lepiej przygotowany. I nikt już nikomu niczego nie daruje. Następny. Jeżeli zdołają w porę wykryć sprawców, następnym ruchem zamachowców będzie co najwyżej gra w trzy-pięć-osiem na więziennej pryczy. Wszystkie służby pracowały nad tym, aby wykryć i zatrzymać sprawców. Została wyznaczona nagroda w wysokości miliona złotych za informację prowadzącą do schwytania organizatorów i wykonawców zamachu. Naturalnie ta inicjatywa została gruntownie skrytykowana przez opozycję. Milion złotych! Pojawiły się głosy, że zamach został sfingowany przez rząd tylko po to, aby skompromitować opozycję. I że milion złotych z pewnością przypadnie komuś z rządzącej kliki, a Filler i reszta będą śmiać się głośno z naiwności zarówno opozycji, jak i całego społeczeństwa. Te pogłoski dla większości brzmiały niedorzecznie, w dużej mierze także dla zwolenników Karty Wiary i Zwycięstwa. Jednak opozycja umiejętnie wykorzystywała ten głos, aby ugrać swoje. Bo przecież to było najważniejsze: zdobywać przewagę na każdym polu i w każdym momencie. Nie dawać chwili oddechu gabinetowi i wspierającym go siłom. Może wreszcie opadną z sił i usuną się w kąt? Ta strategia nie była pozbawiona sensu. Premier Filler rzeczywiście coraz bardziej miał wszystkiego dość. Ale nie z powodu plotek i pomówień. Źródłem dotykającej go słabości było nieopuszczające go przeświadczenie, że z powodu tego, czego dopuścił się niedawno, kierując się rozpaczą po uprowadzeniu jego córki Marty – a mianowicie porwania lidera opozycji Jerzego Orłowskiego – powinien ustąpić i dać się osądzić za swój czyn. Nie ma bowiem nic gorszego, niż popełnić przestępstwo, będąc w gruncie rzeczy porządnym człowiekiem; wyrzuty sumienia mają wielką moc niszczenia. Ale tylko tych, którzy są na ich działanie podatni. Premier bez wątpienia należał do tej grupy. Jedyne, co powstrzymywało go przed podaniem się do dymisji i wyjawieniem prawdy, było żywione przez niego samego, a także przez jego bezpośrednie otoczenie przekonanie, że wtedy nadejdzie czas całkowitej anarchii. Upadku państwa nie da się zatrzymać i wybuchnie prawdziwa wojna, która pochłonie wielką liczbę ofiar, a także będzie początkiem końca tego wszystkiego, co przez dziesiątki lat od upadku komunizmu wszyscy Polacy tak wytrwale budowali. Może zresztą znalazłby się jeszcze jeden powód, dla którego premier powstrzymywał się przed decyzją o wyjawieniu swojej tajemnicy; był to strach, co będzie z nim dalej. Z pewnością trudniej było mu przyznać się przed samym sobą do tego zwyczajnego, ludzkiego strachu, niż powoływać się na poczucie odpowiedzialności za państwo. Dlatego też ten motyw rzadziej wypływał na powierzchnię jego zmęczonej świadomości. Ale wydawało się, że to właśnie ten strach najbardziej wysysał energię z prezesa Rady Ministrów, lidera partii rządzącej, człowieka dzień w dzień podejmującego decyzje na najwyższym szczeblu. Był niczym wanna, która pragnie być pełna, ale nie ma korka. Albo jak letnie słońce, bez przerwy zakrywane przez ciemne chmury. Wszystko było ciemne albo tylko szare. Ale nigdy świetliste.

Tego dnia, gdy odwiedził go senator Stanisław Kozłowski, wyglądał wyjątkowo źle. Miał za sobą nieprzespaną noc – o trzeciej rano obudziło go głośne szczekanie psa. Nie wiedział, co to za pies, i wcale go to nie obchodziło. Ale raz otwartych oczu nie mógł już zamknąć. Leżał w łóżku do szóstej, czytając zaległe papiery, a potem wstał, wziął prysznic i poszedł rządzić. Takim zastał go senator. Przy czwartej kawie, bez krawata.

– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, panie premierze – powiedział teraz, i nawet prawie zrobiło mu się żal Fillera, kiedy zobaczył, w jakim jest stanie.

– Byliśmy umówieni, więc jak może pan przeszkadzać? Zresztą zawsze miło zobaczyć dawnych dobrych znajomych. Tym bardziej, jeżeli dzisiaj są po drugiej stronie.

– Mam nadzieję, że wciąż jesteśmy po tej samej stronie.

– Czyli?

– Po stronie ojczyzny.

Filler uśmiechnął się lekko.

– Zawsze był z pana dobry mówca. Co pana do mnie sprowadza? Proszę. – Wskazał Kozłowskiemu fotel, a sam usiadł naprzeciwko.

– Chciałem zasięgnąć opinii pana premiera... – Senator zawahał się. – To delikatna sprawa.

– Słucham. I z góry przepraszam, że mam jedynie kwadrans.

– Rozumiem. Obowiązki...

– Nie kończą się.

– Przejdę więc od razu do rzeczy. Czy... gdybyśmy... dajmy na to, że – zaplątał się nieco, aby po chwili złapać właściwy kierunek. – Załóżmy, że dysponujemy niezbitymi dowodami na to, kto porwał premiera Jerzego Orłowskiego. – Zawiesił głos i spojrzał na Fillera. Ten jednak wciąż patrzył na niego tak samo; zmęczone oczy wpatrywały się w rozmówcę, zmuszając zmęczoną głowę do skupienia się na każdym usłyszanym słowie. – Gdybyśmy mieli takie dowody, do kogo według pana premiera powinniśmy z nimi się udać?

– Dlaczego pyta mnie pan o zdanie? – zainteresował się Filler. – Z pewnością w pańskiej partii są osoby dokładnie znające wszystkie procedury państwowe i prawne. A już na pewno lepiej ode mnie.

– To sprawa... delikatna.

– Delikatna? W jakim sensie?

– Panie premierze. Nasze ustalenia mogłyby zachwiać porządkiem państwa.

– Mam wrażenie, że od dawna nie zależy wam na niczym innym – powiedział z goryczą w głosie Filler. – Skąd ta nagła troska o stabilność kraju?

– Wydaje mi się, że pan premier nie rozumie, o czym mówię.

– Nie rozumiem – przyznał Filler. – A przynajmniej nie rozumiem pańskich motywów. Proszę mówić jasno. Jeżeli wiecie, kto porwał Orłowskiego, należy dać znać odpowiednim służbom i instytucjom. I złożyć w prokuraturze zawiadomienie o przestępstwie.

– Tak po prostu? – zapytał Kozłowski. – Bez oglądania się na cokolwiek? Na konsekwencje?

Patrzyli na siebie przez chwilę. Żaden pierwszy nie opuścił wzroku. Wreszcie odezwał się Filler.

– Jakie to dowody?

Mam cię, uśmiechnął się w duchu senator. Może jeszcze nie wyciągnę cię z twojego bagnistego jeziora, ale już połknąłeś haczyk. Teraz wszystko jest kwestią czasu.

– Obawiam się, że nie jestem upoważniony do ujawnienia tych danych. Ale są porażające.

– Zaniechanie też może być przestępstwem – zauważył Filler. – Róbcie, jak każą procedury.

– Nie martwię się o nas, ale o państwo. I polską demokrację. Te wiadomości mogą mieć całkowicie destrukcyjny wpływ na cały porządek. I na zwolenników pańskiej partii i pańskiego rządu – odparł Kozłowski. – Myślę, że pan premier rozumie, co mam na myśli.

Milczał przez chwilę, a potem się podniósł.

– Nawet jeżeli rozumiem, co pan ma na myśli, senatorze, wciąż uważam, że jedyne, co mogę panu poradzić, to postępowanie zgodne z prawem i z procedurami. Przepraszam, ale czas mnie goni. Za chwilę mam następne spotkanie.

– Oczywiście. – Kozłowski poderwał się. – I tak zająłem już zbyt dużo pańskiego czasu. Dziękuję. Gdyby jednak... odczuł pan jeszcze potrzebę rozmowy, proszę tylko dać znać.

Podali sobie ręce i Kozłowski wyszedł z gabinetu. Przeszedł przez sekretariat, ukłonił się asystentce premiera i kolejnym czekającym gościom, a potem zszedł wolno schodami w dół. Miał mokro pod pachami, mimo antyperspirantu. Dobrze, że nie pełno w spodniach. Zadzwoni czy nie zadzwoni? Dajmy mu czas. Kilka bezsennych nocy i kto wie, po której stronie będzie premier Filler – dotychczasowej czy słusznej.

Upadek. Trylogia Wojna. Część 2

Подняться наверх