Читать книгу Upadek. Trylogia Wojna. Część 2 - Jan Ali - Страница 7
Оглавление( 2 )
Dobrze mieć takie miejsce. I ludzi, na których zawsze można liczyć. Chociaż coraz ich mniej. Ale są. Nauczył się cieszyć tym, co jest, i nie marzyć o czymś więcej. Jedyny sposób na przetrwanie. Na przeżycie. Tylko po co trwać, jeżeli wszystko stracone? Jeżeli wszystko stracone... Tego nie mógł wiedzieć. Zresztą dopóki był Michał, dopóki byli razem, nic nie było stracone. Nawet jeśli musieli się spotykać ukradkiem, niczym bandyci, wyjęci spod prawa banici, trędowaci z biletem w jedną stronę na Madagaskar. To, co najważniejsze, wciąż miał. Skręcił w szosę lubelską i dodał gazu. Za pół godziny powinni być na miejscu.
– Pięknie – powiedziała Lila i uśmiechnęła się. Kiwnął głową na znak, że się zgadza. Piękna pogoda. Tym piękniejsza, że w zajeździe pod Garwolinem, a właściwie dwadzieścia parę kilometrów w głąb polskiego wschodniego interioru, wśród pól i nielicznych wsi, czekał na niego Michał.
– Będziemy za pół godziny – odpowiedział. – No, czterdzieści minut.
– Jedźmy ostrożnie. Na tej szosie pędzą jak szaleni.
Skąd mogła wiedzieć? Chyba z mandatów, które dostarczała na poczcie. Nic się nie zmieniła od czasu, kiedy się poznali. Skromna. I smutna. Dlaczego smutna? Właściwie niewiele o niej wiedział. Jakim cudem trafiła do niego, skąd Kozłowski ją wytrzasnął? Bo to chyba był jego kontakt. Nie pytał, przyjmując za pewnik, że każdy, komu zależy na kształcie przyszłej Polski, każdy patriota udzieli mu pomocy. I zaraz w duchu sam się z siebie zaśmiał za tę naiwność. Każdy patriota, gdyby poznał prawdę o nim, z przyjemnością by go ukamienował. Lila wiedziała, o co chodzi, a jednak trwała przy nim. Bez słowa. Dlaczego? Może mieli na nią jakiegoś haka. Na każdego znajdą się papiery. Albo na bliskich. Sam lubił mieć kwity na innych, niczym magiczna różdżka albo tajne zaklęcie pomagały w tych chwilach, kiedy trzeba było przekonywać, a brakowało argumentów.
Doszedł do stu dziesięciu na godzinę i wrzucił szósty bieg. Wystarczy. Lila nie odezwała się już. Jechali na południowy wschód, wśród pól i z rzadka porozrzucanych brzydkich, polskich domów. Architektura PRL-u. I PRL-u bis także, niestety. Pustaki, plastikowe okna i betonowe płoty. To też trzeba było zmienić. Zerwać z dziedzictwem komuny, bezmyślnie powielanym przez następne pokolenia przy niezrozumiałym przyzwoleniu liberalnych, proeuropejskich rządzących. Dlaczego zgadzali się na tę szpetotę? Dlaczego od lat nie funkcjonował ambitny program, tworzący nowoczesną, opartą na historycznych korzeniach narodową architekturę? Komuchy. Złodzieje. Sprzedawczyki. Tylko żeby napchać sobie i znajomym kieszenie, tylko o to im chodziło. A Polska niech gnije, niech się rozpada i trwa w marazmie, pouczana przez europejskich parlamentarzystów w dobrych garniturach. Dlatego wierzył w Kartę Wiary i Zwycięstwa. Dlatego dążył do zmiany. Za wszelką cenę. Wszystko było lepsze od tego. I od zadowolonych mord tych cwaniaczków, rządzących nieprzerwanie od... nie pamiętał już, od kiedy. O wiele za długo w każdym razie. Ale dzisiaj, po śmierci kardynała i przymusowym, nawet jeśli jedynie tymczasowym usunięciu się jego samego na boczny tor, Karta Wiary i Zwycięstwa rozsypywała się jak domek z kart. Teraz wszystko było w rękach R. Ostatnia nadzieja na lepszą Polskę. Na wreszcie prawdziwą Rzeczpospolitą.
– Sto czterdzieści – powiedziała Lila. Spojrzał na prędkościomierz. Faktycznie, sto czterdzieści. Uśmiechnął się przepraszająco i zwolnił do stu dziesięciu.
– Są sprawy, o których nie powinienem myśleć podczas jazdy.
– Jakie sprawy?
Zaskoczyło go to pytanie, zazwyczaj była do bólu dyskretna i nienarzucająca się. Może jednak pierwsze lody zostały już przełamane. Oby tylko nie posunęła się za daleko. Takich ludzi nie znosił; na początku nieśmiali, kiedy tylko poczują, że mogą sobie pozwolić na więcej, przekraczają wszelkie granice.
– Państwowe, polskie – odparł. – Tak wiele jest do zrobienia, a cała władza wciąż jest w rękach tych komunistów.
– To naprawdę komuniści?
– Zbudowali swoją siłę na układach z tamtymi. Czerpali korzyści z połączeń z dawną bezpieką. Nawet jeśli dzisiaj odżegnują się od tamtych układów, to tylko po to, żeby manipulować wyborcami, trwać u władzy i doić.
– Nie wiedziałam, że jest aż tak źle.
Spojrzał na nią. Nieprzekonana. A więc musieli mieć na nią jakiegoś haka; tylko dlatego jechała tu z nim dzisiaj. Nie z pobudek ideowych. Może kasa? Ciekawe, ile jej płacili. Nigdy nie zapytał.
– Jest dużo, dużo gorzej – odpowiedział. Zamilkli. Jeśli to tylko kwestia pieniędzy, nie mógł liczyć na dyskrecję. Wystarczyłoby, żeby ktoś zapłacił więcej. Miał nadzieję, że raczej nieznane mu haki motywują jego towarzyszkę podróży, i jak by nie było – towarzyszkę życia ostatnimi czasy. Medialną towarzyszkę życia. Przykrywkę dla tego, kim był naprawdę. Zrobił w głowie notatkę, żeby przy pierwszej nadarzającej się okazji wypytać dokładniej o panią Lilianę Kowal. Gdzieś już przedtem słyszał to nazwisko, ale nie miał pojęcia gdzie.
Przed Garwolinem zjechali w lewo, w wąską asfaltową drogę. Jeszcze trochę i zobaczy Michała. Miał nadzieję, że Lila zajmie się sama sobą, a oni będą mogli pobyć trochę we dwóch. Kilka luksusowych, wyrwanych światu godzin. A potem znowu długie nic, tęsknota i wyczekiwanie. Świat był z całą pewnością chory. Bardziej niż on sam.