Читать книгу Upadek. Trylogia Wojna. Część 2 - Jan Ali - Страница 9
Оглавление( 4 )
Kiedy tylko wyszedł do hali przylotów lotniska Kijów-Boryspol, pojawił się obok niego mężczyzna w czarnej kurtce.
– Ołeksandr – powiedział i wziął od niego walizkę. Kozłowski podążył za nim, przeciskając się przez tłum podobnie ubranych mężczyzn, szukających klientów do swoich taksówek. Po chwili byli już na dworze. Zeszli po schodkach i skierowali się w stronę parkingu. Nawet tutaj mężczyźni oferowali podwózkę swoimi taryfami, próbując złamać opór tych, którzy przetrzymali pierwszą presję w środku hali.
– Pożałujsta – powiedział Ołeksandr i otworzył drzwi czarnego range rovera. Kozłowski wsiadł. Słyszał, jak Ołeksandr wkłada walizkę do bagażnika. Wreszcie wsiadł do samochodu i odpalił silnik.
– Radisson, da? – zapytał.
– Radisson – przytaknął Kozłowski.
Range rover ruszył z charakterystycznym bulgotem ośmiocylindrowego silnika. Podjechali do bramki, kierowca zapłacił i wyjechali na drogę do stolicy. Sądząc po przyspieszeniu auta, podróż nie miała zająć wiele czasu.
– Jak długo będziemy jechać? – zapytał Kozłowski.
– Poł czasa – odpowiedział Ołeksandr, po czym założył okulary słoneczne i jeszcze dodał gazu. Sto sześćdziesiąt.
– Policji to nie przeszkadza?
– Policja nasza – uśmiechnął się kierowca. – Druzja.
Stąd wszystkie wasze problemy, pomyślał Kozłowski. Państwo jest wartością o tyle, o ile można wydoić z niego kasę. W porównaniu z wami, Polska to święte miejsce... a może tylko chore inaczej.
W połowie drogi Ołeksandr odebrał telefon. Powiedział kilka razy „da” i się rozłączył.
– Zmiana planów. Do hotelu pojedziemy później – oznajmił Kozłowskiemu.
– Gdzie najpierw?
– Do banku.
Pod bankiem, mieszczącym się w wyjątkowej urody dziewiętnastowiecznym pałacu niedaleko ulicy Instytuckiej, byli dwadzieścia minut później.
– Proszę wejść tymi drzwiami, a ja tu poczekam – uśmiechnął się Ołeksandr. Kozłowski wysiadł i wszedł do środka. Niemal wpadł na długonogą piękność.
– Proszę za mną.
Minęli dwóch uzbrojonych strażników, przeszli przez stalowe drzwi i znaleźli się w zupełnie innym świecie. Na podłodze prostokątnego hallu zalegały grube dywany. Na ścianach wisiały obrazy, których miejsce zapewne było w muzeum narodowym, ale koneksje i pieniądze sprawiły, że znalazły się tutaj. Pomiędzy obrazami a dywanami Kozłowski dostrzegł kilka pięknych antyków. Nagle otworzyły się jedne z drzwi i w korytarzu pojawił się elegancki mężczyzna w garniturze.
– Dzień dobry panu. Zapraszam do gabinetu.
Weszli do środka.
– Proszę usiąść. – Mężczyzna wskazał fotele, ustawione wokół niewielkiego stolika. – Napije się pan czegoś? Kawy? Koniaku?
– Poproszę jedno i drugie – odparł Kozłowski. – Pan jest...
– Szczerbin – odpowiedział mężczyzna. – Iwan Antonowicz Szczerbin. Jestem dyrektorem tego banku. A to jest pana jedyne oficjalne spotkanie w Kijowie. Zresztą ono, tak jak i wszystko, jest jak najbardziej nieoficjalne.
– R. niewiele mi powiedziała...
– Z pewnością nie było potrzeby więcej wyjaśniać. To jest przesyłka, którą musi pan przewieźć pocztą dyplomatyczną. – Szczerbin wskazał na stojącą obok stołu skórzaną teczkę. – Gdyby ktoś pana niepokoił tu na lotnisku, proszę natychmiast zadzwonić do mnie. Zaraz dam panu numer. Chociaż to mało prawdopodobne, aby ktoś się panem zainteresował. Natomiast w Warszawie... no cóż, nikt nie będzie się czepiał senatora. Gdyby jednak jakiś idiota czegoś od pana chciał, proszę natychmiast dzwonić do R.
– Co jest w teczce?
– Pan wybaczy – uśmiechnął się Szczerbin – ale to nie pana sprawa. Im mniej ludzi zna zawartość teczki, tym lepiej dla wszystkich.
– Dla wszystkich?
– Dla nas.
A kto to my? – cisnęło się na usta Kozłowskiemu, ale nie był na tyle głupi, żeby zadać to pytanie. Po chwili na stoliczku pojawiły się filiżanka z kawą i kieliszek koniaku. I dziesięć tysięcy euro, spięte banderolą banku.
– To dla pana. Dieta na pobyt.
Patrzył osłupiały na banknoty. Nie po to tu przyjechał. R. prosiła go, żeby załatwił ważną, lecz wymagającą dyskrecji sprawę kontaktu z ukraińskimi sprzymierzeńcami Karty Wiary i Zwycięstwa. Zapłaciła za jego podróż, nocleg i dała pięćset euro na wydatki. To i tak było dużo.
– Proszę wziąć. Bo się obrażę.
– Nie należy mi się. R. nic nie wspominała...
– Lubimy sprawiać niespodzianki. Zwłaszcza te przyjemne – powiedział Szczerbin. – Ma pan z kim zjeść kolację dziś wieczór?
– Nie.
– Chętnie dotrzymam panu towarzystwa. Najlepiej będzie, jak zjemy w hotelu. Wpadnę do pana do Radissona około dziewiętnastej trzydzieści. Czy tak może być?
– Oczywiście. Będzie mi bardzo miło.
– Świetnie. R. wspominała mi, że dysponuje pan głęboką wiedzą historyczną. Z przyjemnością wymienię poglądy na temat przeszłości naszego regionu. A teraz wybaczy pan, mam następne spotkanie... – Podniósł się. – Nie, nie, proszę zostać – dodał, gdy Kozłowski również się podniósł z fotela. – Proszę w spokoju wypić kawę. I koniak. Ołeksandr poczeka. Niech pan nie zapomni o teczce... i o tym. – Wskazał ręką na plik banknotów leżący na stoliku. – A gdyby miał pan ochotę na cygaro, są w humidorze na biurku. Do wieczora.
Podali sobie ręce i Szczerbin wyszedł z pokoju. Kozłowski spróbował koniaku. Był wyborny. Nie zdziwiło go to; jeżeli za krótką podróż i jedną noc otrzymywał w podarunku dziesięć tysięcy euro, jaki miał właściwie być ten koniak? Cygara też pewnie były najlepsze. Stop. Co za dużo, to niezdrowo. Spojrzał na zegarek. Czternasta dziesięć. Dopił koniak i nawet nie spróbowawszy kawy, schował pieniądze do wewnętrznej kieszeni marynarki, a potem podniósł się, wziął teczkę i wyszedł z pokoju.
Na zewnątrz, nieprzepisowo zaparkowany na przejściu dla pieszych, czekał już range rover z Ołeksandrem w środku.
– Teraz do Radissona – powiedział Kozłowski, a Ołeksandr uśmiechnął się, jak gdyby dając do zrozumienia, że dobrze wie, gdzie ma go zawieźć. Jak gdyby Kozłowski nie miał w tej materii nic do gadania.