Читать книгу Upadek. Trylogia Wojna. Część 2 - Jan Ali - Страница 14
Оглавление( 9 )
Mieli być tu razem z wujkiem Frankiem, ale wujek dzień przed wyjazdem gorzej się poczuł i został w domu. Zibi myślał, że też zostanie. Ale wujek nie chciał nawet o tym słyszeć.
– Jedź, pomścij mnie – powiedział słabym głosem. – Należy ci się trochę wakacji. A ja odbiję sobie następnym razem. Tylko pamiętaj, bez kilku węgorzy nie wracaj! I żadnych chińskich nie chcę.
– Chińskich? – zdziwił się Zibi.
– A co, myślałeś, że jak jedziesz nad polskie jeziora, to u cwaniaków na straganach kupisz polskie ryby? Ej, Zybuś, na jakim ty świecie żyjesz...
– Po co ciągnąć węgorze z Chin, jak są w jeziorze? – zapytał, powątpiewając.
– Bo się opłaca. Wolisz siedzieć godzinami nad jeziorem i wyciągnąć kilka sztuk czy zapakować kontener mrożonką i od razu mieć parę tysięcy złowione? Parę tysięcy węgorzy, mówię, a to już jest gruba kasa. Tak się dzisiaj łowi.
– Tamte w Chinach też trzeba złowić – zauważył Zibi. Wujek Franek tylko pokręcił głową na znak, że jego siostrzeniec wiele jeszcze musi się nauczyć o życiu.
– Zybuś, oni ich nie łowią... wyciągają ze stawu wielką siatą, wszystkie naraz. Kto by się tam bawił w jakieś łowienie. Łowić to można panny na dyskotece.
– W klubie.
– Niech będzie w klubie. Za moich czasów były dyskoteki. I komu to przeszkadzało?
– Wszystko się zmienia.
– Tylko panny takie same. Ty chcesz, a je boli głowa.
– Tu też by się wujek zdziwił – uśmiechnął się Zibi. – Dzisiaj im młodsze, tym gorętsze.
– Tylko uważaj, bo za młode to kryminał!
– Ja takich nie ruszam. Jak coś, dawaj dowód. Albo legitymację, bo jak ma siedemnaście, to dowodu jeszcze nie ma.
– I co, w łóżku jej mówisz, dawaj dowód?
– Wcześniej. Trzeba mieć zaplanowane.
– Romantyczni jesteście, żeby was wielki czarny pies... – Machnął ręką. – Kiedyś to było inaczej.
– Byli czasy, byli włosy, ale wyszli od lekarstwów. – Zibi rozłożył ręce. – To co, wujek na sto procent nie jedzie?
– Nie mogę, synek. – Wujek Franek pokręcił głową. – Jakby po mnie walec przejechał. Zostanę, wypiję parę piw i nabiorę sił. A ty odpoczywaj i przywieź kilka węgorzy.
– Nieskośnookich.
– Jasne! Tylko dorodne, piastowskie – zaśmiał się Franek, ale słabo mu to wyszło. Rozkasłał się. Podali sobie ręce i Zibi wyszedł.
A teraz stał tu, nad brzegiem jeziora, i patrzył na marszczącą się od delikatnego wiatru wodę. O niewielki pomost uderzała z lekkim stukiem drewniana łódka. Był nów, idealna pora na ryby. Wrzucił sprzęt wędkarski do łódki, do tego dwa piwa. Paczkę fajek schował na piersi w nieprzemakalnej kurtce. Było jeszcze całkiem ciepło, ale wiatr wiał z północy i kiedy zachodziło słońce, nadchodziło przenikliwe zimno. Pogoda na pewno nie na węgorza, na którego czekał wujek Franek. To nic, węgorza złowi nocą.
Odbił od pomostu mocnymi ruchami wioseł. Pierwsze kilkanaście, może trochę więcej metrów płynął przez przybrzeżne trzciny. Potem wypłynął na otwartą wodę. Tu wiatr był trochę silniejszy, ale wciąż do zniesienia. Zresztą miał zajebistą kurtkę. Chroniła od wiatru niczym skóra Godzilli. Na przecenie kosztowała prawie trzysta. Stać go było kupować i bez przeceny, ale Zibi nie chciał zwariować. Wszystkiego zawsze jest więcej, niż ma się kasy. Tak, prosta prawda, prosta i głupia, ale za często widział, jak ludzi ogłupia kasa, którą nagle dostali do rąk. A potem równia pochyła, aż do zera absolutnego, albo i jeszcze głębszej gleby, kolesie potrafili lądować na minus dziesięć. Nie dla niego. Miał na życie i chciał, żeby starczyło mu na długo. Na zawsze, jak się da. Ciekawe, czy senator Kozłowski też tak kombinował. Pewnie nie, za ładny miał garnitur na ceremonii w pałacu prezydenckim; na pewno zachciało mu się mieć jeszcze lepsze. I jakiś ładny zegarek. Może kabriolet do tego? Przypomniał mu się mercedes Doroty. Jak lśnił w słońcu, zaparkowany w alei Róż pod domem Rakoczego. Dorota. Nie to było najgorsze, że kurwa. Ale że tchórz. Wszystko by jej wtedy zapomniał, gdyby tylko podała mu rękę i poszła z nim. Ale nie. Łatwiejsze życie ją pociągnęło jak bagno. No i chuj. Ciekawe, czy już tkwiła w nim cała, czy tylko trochę. Na przykład po pas. Jeszcze do uratowania. Wyciągnął papierosy, wydłubał jednego z paczki i zapalił. Zaciągnął się głęboko. Bolało jednak trochę. Nie był taki głupi, żeby samemu przed sobą ściemniać. Rana musi boleć. Ale jak się już zagoi, nie wolno jej rozdłubywać. Pytanie tylko, kiedy pojawi się blizna. Gruba, grubsza niż skóra przedtem. Grubsza i całkiem nieczuła. Tyle że widoczna. W każdej chwili mógłby zadzwonić. Komórka czekała w kieszeni kurtki. Jeden telefon. I po co? Pewnie była z klientem. Piła dobre wino albo robiła laskę kolesiowi w krawacie. Za gruby szmal. Znajdź sobie jakąś pielęgniarkę, mówił wujek Franek, założy ci na wieczór ten swój fartuszek i chodaczki i dopiero zobaczysz, co to jest dobre dymanie. Pielęgniarka. Fantazja starszego pana, który chciałby mieć kogoś, z kim się dobrze porucha, i kogoś, kto potem, jak już przyjdzie co do czego, poda nocnik. Może źle oceniał. Wujek Franek nie był jeszcze taki stary, tylko zęby miał żółte – te, które miał – i śmierdział trochę starym piwem.
Daleko na brzegu dostrzegł grupkę ludzi. Co za jedni? Za duża odległość, żeby mógł zobaczyć dokładnie. Wyrzucił papierosa do wody i powiosłował mocniej. Przepłynie jeszcze paręset metrów i odłoży wiosła. Nic go tu nie dosięgnie. Gdyby jeszcze wypieprzył komórkę do wody, byłby całkiem wolny. Nie wypieprzy. Wiedział dlaczego, tylko jedno w tej komórce liczyło się tak naprawdę. Szczerze? Dobra, całkiem szczerze, do bólu. Numer Doroty. Chociaż nigdy go nie użyje, chciał go mieć przy sobie. Frajerze, strofował sam siebie, durny frajerze. Wiosłował jeszcze przez chwilę, a potem odłożył wiosła i wyciągnął fajki. Na świeżym powietrzu mniej szkodzą. Zaciągnął się, aż do samych pięt. Właściwie to wcale nie chciało mu się łowić. Mógł tam siedzieć, sam i jarać fajki. A potem wrócić do swojego pokoju w małym drewnianym domku, zaparzyć herbatę z rumem, zjeść kanapki z pasztetem i uderzyć w kimono. Krótkie wakacje od całego warszawskiego gówna, straganów z krzyżykami i bez nich, nienawistnych spojrzeń i pięknych lasek, na widok których stawał mu niczym latarnia morska. Nagle wydało mu się, że widzi głowę. W wodzie, prawie na środku jeziora. Może to odblask słońca, a może pofałdowana od wiatru woda dawała takie wrażenie. A jednak nie. Jest. Głowa. Ktoś płynął w jego stronę.
– Ej! – krzyknął.
Głowa znowu zniknęła. Topi się? Ci na brzegu mogli jej wypatrywać, może pomyliła kierunki i płynie w złą stronę. Chyba że na wyspę. Bo dalej była wyspa. Kiedyś, dawno temu, kiedy jeszcze przyjeżdżał tu z matką i wujkiem Frankiem – z ojcem nigdy, nie miał czasu, lepiej było napić się wódki z kolegami – pływali z wujkiem łódką na wyspę, palili tam ognisko i piekli kiełbasę albo złowione ryby.
Jest. Całkiem blisko.
– Ej, topisz się?! Pomóc ci?! – krzyknął jeszcze raz.
To była kobieta. Dziewczyna raczej. Trudno było powiedzieć, ile mogła mieć lat, ale raczej poprosiłby ją o dowód. Gdyby coś.
– Nie... – dobiegł go głos. Dziewczyna, góra dwadzieścia lat. Może mniej. – Płynę na wyspę... Egzamin!
Egzamin? To stąd ci na brzegu. Ale jaki egzamin? Sprawność harcerska? Kurwa, że też jeszcze ktoś wierzył w te głupoty. U niego w szkole nawet zimą przychodzili na zbiórki w krótkich spodenkach, można było się zlać z radości. Zresztą czasem nawet polewali wodą tych palantów w chusteczkach. Było śmiesznie, jak potem siedzieli na tej swojej zbiórce w ręcznikach. Tylko dyrektorka się wkurzała, ale nie wiedziała, kto, co i jak, za głupia była na nich.
– Jaki egzamin? Utopisz się, dziewczyno – powiedział całkiem cicho, ale musiała usłyszeć.
– Wieczorem w Gawrych Rudzie jest ognisko, wpadaj! – krzyknęła do niego i obróciła się na plecy. Umiała pływać, to musiał jej przyznać. Wyobraził sobie pod cienkim materiałem sterczące z zimna sutki. Ile to już czasu minęło od ostatniego razu? Może wpadnie do tej Gawrych Rudy. Niedaleko.
– Krzycz, jakby co – powiedział jeszcze, ale dziewczyna nie odpowiedziała, oddalała się teraz od łódki mocnymi uderzeniami ramion.
Kurwa, przecież potem trzeba jeszcze z powrotem, uświadomił sobie. Sam już dawno by się utopił, a ona jeszcze musiała wrócić. Egzamin. Popierdoleńcy. Zielony by im pokazał. Chodził na ten basen, jakby życie od tego zależało. I może gdyby rodzice nie pili, coś by z niego było. A tak, skończył, jak skończył. Może przez niego. Kto im te ścieżki wymyślał? Zibi nosił krzyżyk, ale bardziej dla matki i dla bajeru, i dla wkręcania krzyżykowców niż dla Boga, którego nikt nigdy jeszcze nie widział. Zibi widział pijanego ojca, leżących pokotem na dywanie zgredów Zielonego, widział kurwy i złodziei, i sprzedajnych polityków, handlarzy bitymi furami też widział i jeżdżących na jumę, ale Boga nie widział. Może się ukrywał w chmurach i nie chciał się mieszać do tego całego burdelu, który sam stworzył. A może wcale go nie było. Dobra, niech laska płynie. A on zarzuci wędkę. Może coś się złapie. Zajara fajkę. Jedną, a potem drugą. Ciekawe, czy da radę w drugą stronę, czy dopłynie do jego łódki i będzie musiał wiosłować do brzegu.
Kiedy wypalił pół papierosa, zobaczył, jak wychodzi na brzeg wyspy. Szczupła laska w zielonym kostiumie. Zielonym. To by się podobało Zielonemu. Lubił takie przypadki. Teraz leżał na Powązkach w sosnowym pudełku i nie mógł docenić ani jeziora, ani laski. Ale podobałoby mu się, gdyby nie pułkownik. Nie wina pułkownika. Prędzej jego. Połaszczyli się na te głupie karty. Gdyby tylko wiedzieli, że będą kosztować życie. Trochę za drogo za te kilka kart. I dziesięć koła, z których nie wydali nawet złotówki. Żeby chociaż pół litra na pożegnanie. No i kto taki scenariusz napisał? Pan Bóg? Musiałby być chyba głupi. Albo zły. To już lepiej, żeby go wcale nie było. Młoda siedziała na piasku, a potem usłyszał z brzegu gwizdek. Jak na rozkaz wstała i weszła do wody. Chyba niechętnie. Szła, aż woda sięgnęła jej do brzucha. Wtedy zaczęła płynąć. Wiedział już, że nie będzie musiał jej ratować. Twarda sztuka. Ciekawe, czy w głębi serca, jak przyjdzie co do czego, to tchórz, jak tamta. Ciekawe. Wyciągnął wędkę z wody. Nów nie nów, ale to nie był dzień na ryby. Nie jego dzień w każdym razie. To był dzień na fajki, pachnący wodą wiatr i na nieznajomą topielicę. W zielonym kostiumie, specjalnie dla Zielonego. Zaczął płynąć powoli w stronę swojego brzegu. To byłby nawet udany dzień, gdyby jakikolwiek dzień mógł być udany bez niej, tej tchórzliwej, głupiej dupy, której numer telefonu czekał w komórce na naciśnięcie guzika. Niedoczekanie. Obciągaj laski frajerom, a ja jeszcze z Zielonym pogadam. Otworzył piwo, o którym całkiem zapomniał. Dobre, porządne, tanie polskie piwo. A do drugiej puszki, już w domku, wleje sobie pięćdziesiątkę.
Widział jeszcze, jak dziewczyna wychodzi na brzeg. Chyba położyła się na piasku od razu po wyjściu z wody. Wydawało mu się, że ci, co czekali na nią na brzegu, coś śpiewają. To nie była harcerska piosenka, znał je wszystkie, nie ze zbiórek. Kiedy tamci siedzieli wkoło w tych swoich chustach, oni z kolegami jarali fajki i grali w gałę na boisku obok. Przez te parę lat słyszał wszystko. Ale tego, co ci teraz śpiewali, nigdy. I jakieś mundurki mieli inne. Co za jedni? Może pojedzie do tej Gawrych Rudy, pogada z topielicą i dowie się więcej. Może. Może tak, a może nie. Wolność. On, łódka, woda, piwo i papierosy. A jeśli do kogoś miałby dzwonić, to do wujka Franka, zapytać, jak się czuje. Jutro. Na dzisiaj dosyć. Przypomniał sobie, że ma kiełbasę w lodówce, i nagle zrobił się głodny. Zje z bułką i musztardą. To jest życie. Tylko dupy brak.