Читать книгу Podziemia - Joanna Pypłacz - Страница 10
Rozdział 7. Pod Szkarłatnym Księżycem
ОглавлениеW czasie, gdy Karolina przebywała w domu profesora Hildebranda, jej przybrany brat Ernest Targoński znów wyszedł z domu, by, jak zwykle o tej porze, udać się do gospody Pod Szkarłatnym Księżycem. Pojechał tam, również jak zwykle, dorożką. Ubrany, jak przystało młodemu poecie, z miną i uczesaniem również godnymi literata, zjawił się na miejscu dość późno, czyniąc ze swego wejścia spektakl właściwy przybyciu monarchy na specjalną audiencję.
Stojąca za kontuarem rudowłosa dziewczyna, ubrana w suknię o barwie butelkowej zieleni, powitała go szerokim, lecz zarazem nieco szyderczym uśmiechem, po czym od razu sięgnęła po jego ulubiony trunek. Gdy odwróciła się tyłem do lady, grupa bardzo młodych mężczyzn siedzących przy jednym ze stołów znacznie się ożywiła. Pozdrowili chóralnie Ernesta, a następnie zsunęli krzesła i zniżyli głosy. Siedem głów konspiracyjnie nachyliło się nad blatem, na podobieństwo członków ławy przysięgłych deliberujących nad wyrokiem.
Tylko jeden, jasny szatyn o chorowitej fizjonomii, który od początku nie brał udziału w dyspucie, nie dołączył do swych towarzyszy, bez reszty zaabsorbowany szkicowaniem czegoś na pomiętej kartce papieru. Dopiero na dźwięk kroków Targońskiego podniósł wzrok.
– Palce mi połamiesz! – zaprotestował, gdy ten z całej siły uścisnął mu dłoń, omal nie miażdżąc kruchych palców, aż kości zazgrzytały pod cienką jak pergamin, śmiertelnie bladą skórą.
– Pokaż, Korda, co żeś tam znowu nagryzmolił – zażądał Ernest, porywając kartkę.
Spojrzał na nakreślony piórem rysunek i wybuchnął śmiechem.
– Tylko mi nie mów, że teraz zamierzasz jeszcze zostać malarzem – zawołał.
Młody mężczyzna uśmiechnął się niepewnie.
– To tylko pamiątka – wyjaśnił. – Nie stać mnie na wynajęcie fotografa, więc muszę sobie radzić w taki sposób – oznajmił, po czym pogrążył się w zadumie.
Ernest rzucił kartkę z powrotem na stół i przysiadł się do niego. W tej samej chwili dziewczyna z powrotem stanęła przodem do lady, ostrożnie umieszczając na mokrym blacie kieliszek z absyntem. Obdarowała przy tym obydwu szerokim uśmiechem, po czym mrugnęła okiem do wątłego młodzieńca.
– A ty co, nic nie bierzesz? – zwrócił się Ernest do swego towarzysza.
Chłopak pokręcił głową, nie patrząc przy tym na niego, lecz na urodziwą młodą kobietę.
Targoński upił nieco szmaragdowego trunku.
– Dobre! – ocenił, oblizując się w ostentacyjnie prostacki sposób, a następnie wybuchnął dzikim śmiechem.
Karczmarka spojrzała na niego z pobłażliwym grymasem.
– Przyrządziłam go z myślą o tobie – zdradziła. – Wiem, że lubisz mocny.
Pokiwał głową z uznaniem i, nie krępując się ani trochę, zapatrzył się na jej dekolt, gdzie spoczywała zawieszona na czarnej wstążce, doskonale zakonserwowana główka martwego ptaka o ciemnym, połyskliwym upierzeniu.
– Okrutna jesteś, Judyto – powiedział.
Dziewczyna nonszalancko wydęła usta i zdmuchnęła sobie z twarzy pasmo miedzianych włosów, które, wydostawszy się podstępnie z upięcia niczym śliski, ciemny wąż, spełzło po czole i policzku aż na sam podbródek.
– To nie ja jestem okrutna – odrzekła lakonicznie. – Cyprian przychodzi tu z własnej woli.
Ernest powoli odkleił wzrok od ekscentrycznej ozdoby i spojrzał przelotnie na bladego młodzieńca, a następnie opróżnił dwie trzecie sporego kieliszka na jednym oddechu.
– Czy nie widzisz, jak on cierpi? – zapytał z sarkastycznym uśmiechem.
Judyta Drossel, gdyż tak się nazywała właścicielka oberży, wsparła brodę na łokciu i zawiesiła wzrok na pochylonej głowie chłopaka. Zwisająca z jej szyi, spreparowana ptasia główka głucho trąciła ladę.
– Wszyscy cierpimy – wyznała dziewczyna. – Ale on robi to najpiękniej.
Ernest zerknął na młodego poetę kątem oka. Przezroczysta, pociągła twarz Cypriana Kordy o ogromnych, ciężkich powiekach, dawniej budząca w nim najwyżej przyjazne politowanie, teraz zaczęła mu przypominać groźny nieuchwytny fantom.
– On odstaje od was wszystkich – kontynuowała Judyta melancholijnie rozmarzonym tonem. – Jest jak delikatny kwiat, który postanowił zakwitnąć w środku zimy.
Cyprian na chwilę podniósł głowę, tak jakby mimochodem usłyszał fragmenty tego osobliwego elogium. Uśmiechnął się do siebie, po czym znów pochylił się nad swym szkicem.
– Czekaj na mnie o północy – nakazał Ernest, puszczając do Judyty perskie oko.
Nie odwzajemniła gestu, lecz nieznacznie skinęła głową. W jej rozszerzonych w półmroku źrenicach błysnęło ciemne, nieco złowrogie światło.
Po tych słowach Targoński ponownie dołączył do swego towarzysza. Gdy postawił kieliszek na stole, parę kropel wylało się na kartkę.
– Czyżby powstawało coś nowego? – zapytał nieco pogardliwie.
– Tak, to fragment nowego utworu – potwierdził Korda.
Ernest zaczął czytać. „Tylko on mógł coś podobnego wykombinować! To płynie jak rzeka, jak strumień górskiego powietrza! To jest genialne!” – pomyślał z zachwytem.
Subtelne, lecz zarazem dość ewidentne aluzje do Judyty wzbudziły w nim palące uczucie zazdrości. Nie dał jednak niczego po sobie poznać. Westchnął tylko, kręcąc głową z teatralną dezaprobatą, po czym zanurzył górną wargę w resztkach absyntu.
– Co o tym myślisz? – zainteresował się Cyprian.
Targoński dostrzegł w jego smutnych, podkrążonych oczach obiecującą iskrę niepewności.
– Chyba rzeczywiście powinieneś zostać malarzem – stwierdził z niesmakiem, oddając mu brudnopis.
Przyjąwszy uwagę do wiadomości z pozorną obojętnością, młodzieniec zapatrzył się na Judytę, która teraz cierpliwie znosiła umizgi tęgiego mężczyzny o nieestetycznie sterczącym, kilkudniowym zaroście – jednego ze stałych bywalców Szkarłatnego Księżyca. Posiedział jeszcze w milczeniu parę minut, a następnie wstał, podał swą lodowatą, wilgotną dłoń Ernestowi, rzucił dziewczynie tęskne spojrzenie i wyszedł, nie zamykając za sobą drzwi.
Karczmarka pomachała mu na pożegnanie ponad głową swego korpulentnego zalotnika. Gdy podnosiła ramię, zwisająca nad falbaną z czarnej gipiury głowa martwego ptaka, która zdawała się spijać z dekoltu krople potu, nieznacznie podskoczyła.
– „Bogini otchłani”… – powiedział do siebie Ernest. – Ale wymyślił!
Obserwując Judytę, odtwarzał w pamięci napisany przez Cypriana utwór. Słowo po słowie, wers po wersie, strofę po strofie. Potoczysty tok wyrazów harmonizował z powolnymi, ceremonialnymi ruchami dziewczyny, przywodzącymi na myśl gesty starożytnej kapłanki w czasie składania ofiary. Tymczasem tęgi, zarośnięty mężczyzna ze zrezygnowaną miną powrócił na swe zwyczajowe miejsce.
Dokładnie w chwili, gdy ciężko opadł na krzesło, ktoś nowy wszedł do karczmy. Ernest oderwał wzrok od Judyty i odwrócił głowę. Na widok jednego ze swoich starych kompanów: przygarbionego, chudego człowieczka ubranego w zbyt duży żakiet, groteskowo zwisający mu z kościstych pleców, uśmiechnął się szeroko, a następnie wskazał nowo przybyłemu puste miejsce obok siebie.
– Józek! Nareszcie! – zawołał. – Wreszcie wyrwałeś się z tej twojej jaskini!
Człowieczek, z postury i twarzy uderzająco podobny do słynnego „Ducha Pchły”3, sarkastycznie zmrużył swe małe, sprytne oczka.
– Ja przynajmniej nie marnuję czasu – powiedział.
– Tak… – westchnął Ernest. – Wysysanie krwi z wdów i sierot to ciężka robota!
– Każdy orze, jak może.
– Prawda… Nie potępiam twojego oficjum ze względów moralnych, bo daleko mi, jak wiesz dobrze, do moralisty. To po prostu nieestetyczne. Już samo słowo „lichwiarz” wywołuje złe skojarzenia!
– Ciężko pracuję na swoje osiągnięcia – odparł pewnym tonem Józek.
– A ja nie muszę. Do mnie osiągnięcia przychodzą same – pochwalił się na to Targoński.
Józek uniósł brwi ze zdziwienia.
– Jak to? – uśmiechnął się szyderczo. – Co masz na myśli? Przychodzą do ciebie na dwóch nóżkach i obwieszczają: „Szanowny panie Targoński, oto jesteśmy do pańskiej dyspozycji”?
– A żebyś wiedział! – zachichotał Ernest. – I to bez pracy, wbrew temu, co nam kładły do głowy nasze babki, że bez pracy nie ma kołaczy.
– Nie rozumiem. – Lichwiarz zmarszczył czoło. – Musisz mi to wytłumaczyć, bo choć mam pieniężny spryt, nigdy nie celowałem w łapaniu poetyckich aluzji.
Twarz Ernesta przybrała na poły triumfalny, na poły enigmatyczny wyraz.
– Zamów coś sobie i siadaj, to pogadamy – zarządził. – Tylko wracaj prędko – dodał, znacząco mrugając okiem.
– Wrócę bardzo prędko – obiecał Józek z lekko zdegustowaną miną. – Nie wiem, co wy wszyscy widzicie w tej małej czarownicy!
To rzekłszy, uśmiechnął się krzywo, a następnie podszedł do kontuaru. Targoński uchwycił błysk pogardy w oczach Judyty, która rzuciła lichwiarzowi spojrzenie krótkie i ostre niczym celny cios sztyletem. „Jak taki szpetny pokurcz ma czelność krytykować moją muzę?” – oburzył sie w duchu. Tymczasem jego znajomy zamówił sobie kieliszek anyżówki. Położył na ladzie garść monet. Wysupływał je ze swej obdartej portmonetki bardzo powoli, niczym wdowie grosze odjęte od ust własnym dzieciom i wrzucone do świątynnej skarbony.
Judyta zgarnęła zapłatę bez słowa, tym razem rzucając mu jawnie wrogie spojrzenie. Józek zareagował na ów przejaw niechęci bezgłośnym, złośliwym rechotem. Podniósł swój trunek, a następnie wrócił do ławy i usiadł naprzeciwko Ernesta, ostentacyjnie sytuując się tyłem do lady.
– Opowiedz mi o tych twoich pomysłach, które przychodzą do ciebie same – zażądał ściszonym głosem.
– Jeden właśnie sobie poszedł, zanim ty się zjawiłeś – wyznał Ernest.
– Jak to?
– Pamiętasz Cypriana?
Józek się uśmiechnął, jeszcze bardziej krzywo niż zwykle.
– Te rozwichrzone włosy, ten brudny surdut, ten błędny wzrok… I ta egzaltowana konwersacja! Jakże mógłbym o nim zapomnieć! – westchnął.
– Źle z nim – zdradził Ernest.
– Naprawdę?
– Powiedziałbym, że nie dociągnie do wiosny. Ale zanim go diabli wezmą, a razem z nim wszystkie jego pomysły, ktoś musi przecież uratować je przed zagładą. Zdecydowałem się podjąć tego trudu.
Lichwiarz pogładził się po pożółkłych policzkach, z których sterczały przerzedzone kępki jasnych włosów.
– Targoński, cóż za szlachetność! – wycharczał półgłosem. – Nie znałem cię od tej strony!
Ernest uśmiechnął się cynicznie.
– Jestem tak samo szlachetny, jak ty – odparł. – Ale w odróżnieniu od ciebie, przynajmniej z zewnątrz wyglądam na przyzwoitego człowieka.
– Chcesz powiedzieć, że postanowiłeś nawiązać z nim symbiozę? – dopytywał Józek.
– Jednostronną, ale owszem, symbiozę – doprecyzował Targoński.
Obaj zaśmiali się równocześnie.
– Za jednostronną symbiozę! – zawołali chórem i stuknęli się kieliszkami, po czym opróżnili je aż do dna.
Nagle Ernest zakrztusił się zbyt dużym łykiem palącego trunku i zaczął intensywnie kasłać.
– Wciąż wyłazi z ciebie pospolity żołdak – skrytykował go Józek. – Któż to pije absynt jak okowitę?
To rzekłszy, wymierzył mu kilka solidnych uderzeń w kark.
– Prawdziwy artysta z krwi i kości… – wykrztusił z trudem Ernest.
Józek znów go uderzył.
– Artysta… – powtórzył z przekąsem.
– Prawdziwy artysta… potrafi złamać każdą, nawet najbardziej utartą konwencję… nie wyłączając sposobów picia absyntu – dokończył Ernest groteskowo mentorskim tonem, wciąż dławiąc się własną śliną.
Józek znów się zamachnął, lecz Targoński zasłonił się ramieniem.
– Dziękuję, wystarczy! – zaprotestował.
– Na pewno?
– Na pewno.
Lichwiarz bezgłośnie zachichotał.
– Nigdy nie będziesz tym, kim zamierzasz – powiedział z politowaniem. – Choćbyś nie wiem, jak się starał, zawsze będziesz gburowatym synem kaprala.
Ernest starał się ukryć gniew, jaki wzbudziła weń ta uwaga, lecz na nic się zdał ów wysiłek. Wypity zbyt pospiesznie mocny alkohol krążył już w jego krwiobiegu, nie tylko przytępiając rozeznanie, lecz także uwalniając mimikę spod kontroli rozumu. Czuł, że drżą mu powieki, a brwi i wargi ściągają się w grymasie niemej wściekłości. Nie mógł jednak nad nimi zapanować.
Józek tymczasem przyglądał mu się z ukontentowaniem, analizując swymi przenikliwymi oczyma każdy ruch jego powiek. „Gnojek!” – pomyślał Ernest. – „Parszywy, parszywy gnojek!”.
– Przemiana kapralskiego syna w poetę jest o wiele łatwiejsza niż przemiana karalucha w motyla – odezwał się po chwili milczenia, skleciwszy w myślach subtelnie kąśliwą odpowiedź na bolesny dla siebie docinek.
Słowa te nie zmąciły niewzruszonego spokoju lichwiarza, który powoli sączył swą anyżówkę, obserwując go spod oka.
– Mamy ze sobą wiele wspólnego – zauważył w końcu, przybierając filozoficzną pozę.
Ernest przyglądał się z odrazą, jak jego towarzysz kompulsywnie podskubuje swe rzadkie bokobrody.
– Ciekawe, z której strony… – prychnął.
– Obaj jesteśmy karaluchami. Potrzebujemy lepszych, ale głupszych od nas, by móc się przepoczwarzyć w motyle – wyjaśnił Józek. – Ale oni potrzebują naszej karaluszej przebiegłości jak powietrza… Za naszą udaną metamorfozę!
– Za metamorfozę! – odpowiedział niechętnie Ernest, wznosząc toast pustym już kieliszkiem.
3
Obraz Williama Blake’a namalowany w latach 1819–1820.