Читать книгу Podziemia - Joanna Pypłacz - Страница 17
Rozdział 14. Wyspa umarłych
ОглавлениеNastał 25 października. W eleganckim pałacyku Dietmara i Othilii von Redlichów, położonym nieopodal willi Klemensa Topolskiego, panowała prawdziwa iluminacja. Blask bijący z dużych okien na parterze oraz pierwszym piętrze roztaczał wokół budynku jasną poświatę, oświetlając pogrążoną w ciemnościach ulicę. Na mansardach tymczasem było zupełnie ciemno i górna część rezydencji wyglądała na uśpioną.
Powóz Topolskich, pokonawszy symboliczną trasę zaledwie kilkuset metrów, zajechał pod pałacyk jako jeden z pierwszych. Tamara, która przez cały dzień prawie w ogóle się nie odzywała, wymieniwszy jedynie parę spostrzeżeń z Mateuszem, wysiadła z pojazdu z jego pomocą, przyjmując podaną sobie przezeń dłoń z tym samym, co zwykle, życzliwym uśmiechem. Promieniujące spod jej atłasowej rękawiczki przyjemne ciepło natychmiast zaczęło krążyć mu w żyłach.
Gdy tylko cała trójka znalazła się w holu, czyniąc gospodyni należne honory, Klemens – choć także on posępnie milczał przez całą drogę – natychmiast zaczął się rozglądać dokoła, wypatrywać znajomych twarzy, kłaniać się w pas i posyłać w różne strony uśmiechy pełne lekko przesadnej wylewności. Othilia tymczasem zainteresowała się Mateuszem, którego – jak to ujęła – „na chwilę sobie pożyczyła”. Przedstawiła go swemu małżonkowi, a następnie osobiście wprowadziła do salonu. Na ten widok Topolski nie krył zadowolenia.
Baronowa nie wyglądała na swoje siedemdziesiąt lat. Bardzo gęste, siwe włosy zebrane w prosty węzeł nieco ponad karkiem, klasyczna uroda oraz posągowa sylwetka nie tylko skutecznie kamuflowały, lecz nawet optycznie odwracały rzeczywistą różnicę wieku pomiędzy nią a sześćdziesięciojednoletnim baronem. Dietmar von Redlich wydawał się bowiem o wiele starszy od swej małżonki.
Wciąż przybywało gości, którzy coraz liczniej kłębili się w holu. Poszczególne grupy ludzi przemieszczały się we wszystkich możliwych kierunkach, sunąc w stronę obranego przez siebie celu. Othilia kurtuazyjnie usprawiedliwiła się przed Klemensem, Tamarą i Mateuszem, jak tylko przyprowadziła go do nich z powrotem, a następnie podeszła do świeżo przybyłego małżeństwa leciwych Austriaków.
Klemens natomiast udał się na drugi koniec pomieszczenia, gdzie zauważył jednego z zaprzyjaźnionych finansistów. Tamara i Mateusz pozostali więc sami, wymieniając się między sobą różnymi obserwacjami na temat zdobiących ściany portretów austriackiej magnaterii. Uwagę obydwojga na dłużej przykuło wiszące na wprost nich sporej wielkości malowidło podpisane „Die Toteninsel”7.
– To musi być jakiś współczesny malarz – stwierdził Mateusz.
– Arnold Böcklin – odrzekła Tamara. – Jeden z moich faworytów.
– Znam Böcklina! – pochwalił się Garstka. – Czyżby to był oryginał?
– Nie, to tylko kopia. Ale znakomita! Niech pan tylko spojrzy – tu spontanicznie, bez żadnego podtekstu, pani Topolska musnęła małym palcem wierzch dłoni swego rozmówcy. – Tak właśnie, w oczach malarza, wygląda miejsce, gdzie panuje idealny spokój i absolutna cisza. Cudowna, nierealna utopia, której próżno szukać na tym świecie…
To rzekłszy, utkwiła wzrok w obrazie i pogrążyła się w pełnej smutku zadumie.
– Znam takie miejsce – wyznał Mateusz.
– Naprawdę? – zapytała z niedowierzaniem, na chwilę odrywając wzrok od „Wyspy Umarłych”.
– W państwa ogrodzie. Pod lipą… – zdradził prowokacyjnie.
Po tych słowach poczuł, że całe jego ciało oblewa fala gorąca. Oczy Tamary pociemniały. Uśmiechnęła się jednak dla niepoznaki, ale już więcej nic nie powiedziała, znów oddając się milczącej kontemplacji.
Wyrwał ją z niej dopiero donośny głos barona von Redlicha. Stał on pośrodku holu, w towarzystwie młodego mężczyzny oraz dwóch młodych kobiet i z przejęciem opowiadał o wypadku, jakiemu uległ jego ulubiony koń.
– Niech sobie pani wyobrazi, panno Ewo, że o mały włos, a straciłbym tego pięknego araba – relacjonował z przejęciem. – Bo przecież wszyscy wiemy, że koń ze zwichniętym kolanem jest już właściwie martwy.
Tamara oderwała wzrok od malowidła. Mateusz, który dyskretnie ją obserwował, również odwrócił głowę, po części nie chcąc, by go przyłapała, a po części dlatego, że sam zaciekawił się żywiołowym opowiadaniem gospodarza. Gdy tylko jego oczy spoczęły na grupie rozmawiających, krew zaczęła mu pulsować w skroniach. Ogarnęło go to samo nieprzyjemne uczucie, co wówczas, gdy po raz pierwszy, podziwiając z okna swego pokoju starą lipę, dostrzegł w cieniu drzewa Tamarę i jej tajemniczego przyjaciela. W stojącym pomiędzy młodymi kobietami o parę lat starszym od nich mężczyźnie rozpoznał bowiem właśnie owego człowieka.
Tymczasem von Redlich kontynuował swój wywód.
– Nie chodzi nawet o to, że ten koń kosztował nas fortunę – mówił z przejęciem. – Nawet sobie panie nie wyobrażają, jak bardzo się do niego przywiązaliśmy w przeciągu tak krótkiego czasu!
– U nas w majątku mamy trzy takie araby i jednego Clydesdale’a – wyznała na to panna Ewa. – Nie wyobrażam sobie, żeby któregoś z nich mogło zabraknąć…
– Wie pani zatem, o czym mówię – odrzekł baron. – Na szczęście mamy doktora Serafina. W samą porę uratował naszego Feniksa!
Stojący obok Wiktor Serafin uśmiechnął się z zakłopotaniem.
– Szczerze mówiąc, to nie był skomplikowany zabieg – powiedział.
Jego głos brzmiał przyjemnie. Mateusz jednak od razu wychwycił pobrzmiewającą w nim pewność siebie.
– Grunt to delikatność – dodał Serafin, nieznacznie unosząc swe szerokie, lecz proporcjonalne brwi. – Z takimi końmi jak Feniks trzeba się obchodzić wyjątkowo delikatnie.
– Powiada pan, że pański sekret to delikatność… – podchwycił von Redlich, spoglądając na niego spod oka.
– Tak jest, panie baronie – potwierdził Wiktor. – Oczywiście w pracy z końmi należy mieć doświadczenie, ale owszem, delikatność pomaga, jak zresztą w wielu innych dziedzinach życia.
Uniósł przy tym lekko kieliszek szampana, który trzymał w ręku. Von Redlich natomiast zaczął się rozglądać po holu, po brzegi wypełnionym gwarzącymi gośćmi.
– Chyba nie przedstawiłem pana wszystkim moim przyjaciołom – stwierdził z zafrasowaną miną. – Trzeba to będzie nadrobić! O, widzę tu parę znajomych twarzy!
Z tymi słowami skierował się w stronę Tamary i Mateusza, niezmiennie zajętych swą niezręczną konwersację.
– Przepraszam, że państwu przerywam – zwrócił się do nich, jednocześnie przywołując gestem Wiktora.
– Clydesdale to bardzo wdzięczna rasa – szczebiotała panna Ewa. – I bardzo odporna na nasz zimny klimat!
– O ile się nie mylę, wywodzi się ze Szkocji, nieprawdaż? – zauważył weterynarz.
Wtem Von Redlich cofnął się o krok, chwycił go pod ramię i prawie siłą odciągnął od młodych rozmówczyń, które, gdy tylko mężczyźni trochę się oddalili, złapały się za ręce, a następnie wmieszały się w tłum, rozmawiając mocno ściszonymi, podekscytowanymi głosami.
– Pani Tamaro, chciałbym pani przedstawić mojego przyjaciela – powiedział dumnie, wykonując dyplomatyczny gest w stronę żony bankiera.
Wiktor ukłonił się elegancko. Przyjmując narzuconą sobie rolę w całym tym niespodziewanym spektaklu, ucałował wyciągniętą do siebie rękę w atłasowej rękawiczce.
– Wiktor Serafin – przedstawił się, odrywając wargi od jedwabnej powierzchni. – Czuję się zaszczycony.
7
niem. Wyspa umarłych.