Читать книгу Podziemia - Joanna Pypłacz - Страница 7

Rozdział 4. Ciemna dolina

Оглавление

Po sobotnim obiedzie ojczym Karoliny, Tadeusz Targoński, drzemał w swym fotelu. Pomimo że dobiegał już osiemdziesiątego roku życia, wciąż cieszył się doskonałym zdrowiem oraz dość dużą energią, której poziom spadł minimalnie po siedemdziesiątych siódmych urodzinach, choć nie na tyle, by w jakikolwiek sposób wpłynąć na obniżenie ogólnej aktywności życiowej. Jedynie poobiednie drzemki stawały się nieco dłuższe, wprost proporcjonalnie do malejącej liczby godzin snu w ciągu nocy.

Jego ogorzała twarz o wklęsłych policzkach przypominała zmumifikowane oblicze egipskiego faraona. Malowała się na niej ta sama zaciętość i nieustępliwość, u starożytnych władców dodatkowo uwypukloną przez pośmiertne wyostrzenie rysów. Chwilowo owładnięty senną drętwotą starzec w istocie roztaczał wokół siebie aurę niemal monarszego majestatu, fizycznie wyczuwaną przez wszystkich domowników z dużo młodszą małżonką na czele.

Na dźwięk przekręcanego klucza w zamku, Zofia primo voto Wilkowa, podbiegła do drzwi wejściowych. Widząc drżący palec przyciśnięty do ust matki, Karolina, która właśnie wróciła ze spaceru, nie zdążyła nawet się z nią przywitać. Bezgłośnie westchnęła, po czym najciszej jak tylko potrafiła, omijając salon, poszła prosto do kuchni. Zofia podążyła w ślad za nią. Wskazała palcem szklaną karafkę po brzegi wypełnioną kompotem z suszonych owoców.

Usiadły przy stole naprzeciwko siebie, w zupełnym milczeniu, racząc się smakowitym wywarem. W pewnym momencie Zofia nagle znieruchomiała.

– Co się stało? – szepnęła Karolina.

– Chyba go obudziłaś!

Na twarzy pani Targońskiej odmalowało się przerażenie.

Po chwili z salonu dobiegł dźwięk kroków, które z każdą sekundą stawały się coraz głośniejsze. Karolina przełknęła ślinę i spojrzała na matkę.

– Idę do siebie – szepnęła.

Zofia jednakże kurczowo chwyciła ją za nadgarstek, zmuszając do pozostania na swoim miejscu.

– Nie zostawiaj mnie z nim samej! – powiedziała błagalnie.

Nagle kroki ucichły. Przeciągły dźwięk sprężyny w fotelu sygnalizował, że stary Targoński, chwilowo wybity ze snu, postanowił wrócić na swe ulubione siedzisko. Pani Targońska głęboko odetchnęła, Karolina zaś spojrzała na nią porozumiewawczo, a następnie wskazała palcem drzwi, komunikując tym samym zamiar opuszczenia pomieszczenia. Zofia wstała, by podążyć za córką.

Gdy udało im się prawie bezszelestnie przejść do pokoju Karoliny, ta zamknęła za sobą drzwi na klucz. Zofia ciężko opadła na stojący pod ścianą fotel.

– Uff, nareszcie! Miałaś dobry pomysł! – westchnęła.

– Przynajmniej teraz możemy ze sobą w miarę normalnie porozmawiać! – odparła dziewczyna.

– Nawet nie zdążyłam cię zapytać o ten wykład, na którym wczoraj byłaś. Gdzie one się odbywają?

– W Collegium Novum.

– A kto je prowadzi?

– Profesor Hildebrand.

Na twarzy Zofii odmalował się podziw.

– Florian Hildebrand? – zapytała.

Karolina twierdząco skinęła głową.

– Pamiętam, że twój ojciec opowiadał mi o jego odkryciach – wyznała Zofia. – Chyba nawet mamy w domu którąś jego książkę.

– Naprawdę? – zaciekawiła się Karolina.

– Poszukaj na regałach w salonie. Powinna tam dalej być. Coś o Afryce, o podróżach…

– Chcesz powiedzieć, że ojciec się z nim przyjaźnił?

– Z tego, co wiem, znali się słabo, właściwie tylko ze słyszenia. Twój ojciec był od niego troszkę młodszy. Kończył studia, kiedy Hildebrand już wykładał… Swoją drogą, ciekawe, co spowodowało, że po śmierci rodziców sprowadził się z rodziną do Krakowa. W Szwajcarii przecież na pewno żyłoby im się lepiej…

– To on jest Szwajcarem, nie Austriakiem?

– Jego ojciec też był profesorem. W Bazylei.

– Jest jeszcze coś… – wyznała Karolina, przerywając.

– Tak? – zapytała Zofia, lekko unosząc brwi do góry.

– Profesor Hildebrand zaprosił mnie do siebie.

Zofia zmarszczyła czoło.

– Jak to zaprosił cię do siebie? – zaniepokoiła się.

– Dzisiaj.

– Dzisiaj?

– Kiedy wczoraj po wykładzie podeszłam do niego po dedykację, zaczęliśmy rozmawiać. Od słowa do słowa okazało się, że opuściłam poprzednie wykłady. I wtedy profesor zaproponował, że mi to wszystko opowie jeszcze raz. To miły, dobry człowiek. Prawdziwy idealista, a poza tym jeden z niewielu naukowców, którzy uważają, że prawo jest dla kobiet niesprawiedliwe i chcą nam to wynagrodzić tak, jak potrafią.

Na zmęczonej twarzy pani Targońskiej zagościł gorzki uśmiech. Pokręciła głową, z politowaniem przyglądając się Karolinie.

– Wierz mi, dziecko, na świecie nie ma idealistów. Mężczyźni zawsze wietrzą jakąś korzyść, jakiś niecny geszeft! Tylko patrzą, jak wykorzystać naszą naiwność! – stwierdziła.

– A ojciec? – zapytała z wyrzutem Karolina.

– Ojciec był wyjątkiem – odparła Zofia, starając się zapanować nad drżącym podbródkiem.

Karolina podeszła do niej od tyłu i zarzuciła jej ramiona na szyję, po czym pocałowała ją w suchy jak pergamin policzek.

– Mamo, proszę! Świat nie jest taki czarno-biały jak ci się wydaje – zaprotestowała.

Zofia pogładziła ją po twarzy.

– Uważaj na siebie – powiedziała.

– Przecież to sławny człowiek, w dodatku przyjaciel ojca! – oburzyła się Karolina.

– Dobrze, że chcesz się dalej uczyć, że masz do tego głowę. Dobrze, że chcesz się obracać wśród naukowców. Ale nawet w najbardziej zacnym towarzystwie kryją się przebiegłe charaktery. Bądź ostrożna.

– Będę, mamo.

Panna Wilkówna spojrzała na wiszący na ścianie zegar. Była już za dwadzieścia osiemnasta.

– Jeśli się nie pogniewasz, doprowadzę się szybko do porządku – oznajmiła. – Umówiliśmy się o szóstej pod Collegium Novum.

Podeszła do toaletki i przejrzała się w lustrze. Podpięła opadające pasmo włosów, a następnie pośliniła palec i pospiesznie starła z policzka przyklejony kawałek sadzy.

– Wystarczy – powiedziała z zadowoleniem. – Nic nie mów Tadeuszowi ani Ernestowi.

– Oczywiście, że nie powiem. Ale nie wracaj zbyt późno – odparła Zofia.

Gdy tylko wypowiedziała ostatnie słowo, w całym mieszkaniu rozległo się trzaśnięcie drzwiami.

– Ale tu cicho! Jak w przeklętym grobowcu indyjskim! – rozległ się donośny głos Ernesta Targońskiego, syna Tadeusza z pierwszego małżeństwa.

Karolina i Zofia spojrzały po sobie.

– Gdzieś się włóczył, ty darmozjadzie? – krzyknął z głębi salonu Tadeusz, wyraźnie poirytowany.

– Na włóczęgę to ja dopiero idę – odparł butnie Ernest, wybuchając przy tym nieokrzesanym śmiechem.

– Wojsko trzymało cię w ryzach, staczasz się bez niego.

– W wojsku też bym się stoczył, a tak przynajmniej staczam się z fasonem.

Karolina znów zerknęła w stronę zegara.

– Idę, mamo – szepnęła.

Pocałowała w czoło siedzącą w fotelu Zofię, a następnie w pośpiechu wymknęła się z pokoju. Gdy udało jej się bezdźwięcznie zamknąć drzwi, poczuła satysfakcję. Obejrzała się za siebie. Z salonu dobiegały podniesione głosy. „Są zajęci sobą” – pomyślała. – „Przynajmniej raz nie zepsują mi humoru przed ważnym spotkaniem”.

Tymczasem, ledwie zdążyła odwrócić głowę, usłyszała z tyłu znajome, ciężkie kroki.

– A gdzie to się, siostrzyczko, wybieramy? – zapytał Ernest, mierząc ją wzrokiem od góry do dołu.

– Na spacer – odparła.

– Na spacer… Może pójdziemy razem?

– Nie ma mowy.

– A dlaczegóż to? Brata się wstydzisz?

– Nie jesteś moim bratem.

Ernest podszedł do niej jeszcze bliżej, wysoko unosząc brwi, rozdymając nozdrza i śmiejąc się na cały głos.

– No coś podobnego! – zawołał.

Karolina w milczeniu zacisnęła wargi, patrząc mu prosto w oczy z silną niechęcią. Jej twarz skamieniała, upodabniając się do gipsowej maski. Słyszała w uszach szum własnej krwi coraz szybciej przepływającej przez żyły i tętnice.

– Co to, obrażona? – indagował dalej młody Targoński. – A niby o co?

– Nie jestem o nic obrażona – odparła chłodno. – Po prostu nie mam czasu ani ochoty na rozmowę.

Ernest chwycił ją za ramię, lecz zdołała się wyszarpnąć i wyjść z domu, pozostawiając go z tyłu. Zatrzasnąwszy za sobą drzwi, zbiegła po schodach. Panująca na klatce schodowej ciemność pobudziła jej umysł, w którym natychmiast zaczęły powstawać rozmaite, budzące grozę obrazy. Balustrada zdawała się ożywać pod drżącymi palcami, odpryski farby na ścianach układały się zaś w przerażające kształty.

Si ambulavero in valle, non timebo mala1 – szepnęła do siebie.

Często powtarzała sobie te słowa. Kiedyś, bardzo wiele lat temu, nauczył ją ich ojciec. W połączeniu z dotykiem jego ręki na czole i włosach, działały jak magiczne zaklęcie. Teraz, po ojcowskiej dłoni pozostało wyłącznie wspomnienie. Było ono jednak na tyle żywe, iż w dalszym ciągu, pomimo że Jan Wilk nie żył już od dziesięciu lat, Karolina nadal wyczuwała jego obecność, ilekroć cytowała ulubioną biblijną sentencję.

Na zewnątrz zapadł zmierzch. Ulica Jagiellońska powoli pustoszała, pogrążając się w wieczornym półśnie, stanowiącym pośrednie stadium między dziennym gwarem a nocnym letargiem. Nieliczni przechodnie zdawali się sunąć ponad chodnikiem niczym ponure zjawy; dekonspirował ich jedynie cichy stukot obcasów oraz odgłos trenów sukien przeciąganych po kostce brukowej.

Skręcając w Planty, Karolina zaczęła dobierać w myślach powitalne słowa. Do zwyczajowego „dobry wieczór” zamierzała dodać coś więcej, chcąc już na początku spotkania wywrzeć na sławnym naukowcu jak najlepsze wrażenie. Pomimo usilnych starań, nie była jednak w stanie uporządkować myśli, które w sposób całkowicie nieskoordynowany kłębiły jej się w głowie. Pod Collegium Novum zjawiła się więc nieprzygotowana.

Florian Hildebrand czekał już w umówionym miejscu. Wolnym, dostojnym krokiem przechadzał się po podcieniach tam i z powrotem, nie odrywając wzroku od kamiennej posadzki. Wyglądał na głęboko zamyślonego. Karolina przystanęła, obserwując go przez metalową kratę. W końcu zebrała się w sobie, by podejść bliżej budynku, a następnie postawić stopę na pierwszym spośród kamiennych stopni.

– Jest pani o wiele bardziej punktualna od moich studentów – usłyszała nad sobą znajomo brzmiący głos o odrobinę cudzoziemskim akcencie.

Hildebrand uchylił kapelusza i uśmiechnął się serdecznie.

– Czyż to nie ironia losu? – podchwyciła.

– Prawie wszystko, co się dzieje wokół nas, jest ironią losu – odparł. – Choćby to, że nie bała się pani ze mną spotkać.

– A dlaczego miałabym się bać?

– A dlaczego nie?

Obydwoje się roześmiali. Przyrodnik skierował się w stronę Gołębiej. Dotarli do wylotu Brackiej, gdzie czekał tam na nich czarny fiakier zaprzęgnięty w dwa duże, siwe konie. Wewnątrz pojazdu było jeszcze zimniej niż na ulicy. Gdy profesor Hildebrand pomógł Karolinie wejść do środka, poczuła na twarzy nieprzyjemne uderzenie chłodu. Usiadłszy na swoim miejscu, zauważyła, że tańczące w ciemności drobinki kurzu układają się w przedziwne, chwilami przerażające, a chwilami groteskowe kształty.

1

łac. Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę.

Podziemia

Подняться наверх