Читать книгу Podziemia - Joanna Pypłacz - Страница 14

Rozdział 11. Królestwo Judyty

Оглавление

W czasie gdy Karolina spała w swym pokoju przy ulicy św. Jana, jej preceptor, Hildebrand, oddawał się samotnej lekturze podręcznika entomologii autorstwa Hermanna Burmeistera, Mateusz Garstka spał głębokim snem, a Tamara Topolska eksplorowała w towarzystwie Hekate obce sobie dotychczas podziemia własnej willi, młody poeta Cyprian Korda od kilku godzin przebywał w gospodzie Pod Szkarłatnym Księżycem.

Siedząc przy tym samym stole, przy którym ostatnio szkicował portret pięknej karczmarki, teraz w wielkim skupieniu poprawiał swój najnowszy utwór. Podobnie jak poprzedni, adresowany był on również do Judyty, przedstawionej w roli istoty zwodniczej, prawie demonicznej, lecz zarazem niepodważalnie doskonałej. Co pewien czas Korda odrywał wzrok od swych zapisków i spoglądał na swą muzę, niezmiennie ubraną i uczesaną z „wdzięczną niedbałością”, jak to kiedyś określił jeden z literatów należący do stałego grona bywalców karczmy.

Judyta raz po raz zahaczała wzrokiem o niego i o jego zapiski, niby zupełnie od niechcenia, lecz każde z owych ulotnych spojrzeń zdawało się dodawać młodemu poecie brakujących sił, jak gdyby seledynowe oczy dziewczyny w niepojęty sposób usiłowały odwrócić bieg czasu. Cyprianowi zdawało się nawet, że Judyta parę razy się do niego uśmiechnęła; niezauważalnie, kątem ust, mimowolnie, a być może nawet wbrew sobie.

O godzinie drugiej nad ranem karczma powoli zaczęła się wyludniać. Gdy ostatnich dwóch gości opieszale podniosło się od stołów, jeden z nich omal nie wywracając przy tym krzesła, chłopak wytrwale pozostał na miejscu, niezmiennie wpatrzony w swe zapiski. Przez pewien czas Judyta zdawała się ignorować jego obecność, zajęta zeskrobywaniem z drewnianych blatów resztek wosku i okruszyn oraz zbieraniem pozostawionych przez klientów naczyń.

W końcu podeszła do stołu, przy którym siedział młody poeta, i dyskretnie zajrzała mu przez ramię. Korda udał, że nic nie zauważył, lecz dobrze wiedział, iż dziewczyna czyta kolejne wersy szlifowanego przezeń właśnie utworu. Spodziewając się reakcji z jej strony, znieruchomiał niczym posąg, całkowicie wstrzymując oddech. Tymczasem, wbrew jego oczekiwaniom, karczmarka oddaliła się ponownie, by chwilowo zatonąć w spowijającym wnętrze mroku.

Poniekąd z dziecinnej przekory postanowił zatem, że nie odejdzie, dopóki nie usłyszy od niej choćby jednego słowa; obojętne, czy będzie to nic nieznaczące stwierdzenie, kategoryczne polecenie opuszczenia gospody, czy też okrutny żart. Odłożył więc swe notatki na bok, a następnie, teraz już otwarcie, zwrócił wzrok w stronę swej muzy krzątającej się po pomieszczeniu.

Chodziła niemal bezszelestnie, tak jakby zamiast stąpać po deskach unosiła się kilka centymetrów nad podłogą. Jej zwiewna postać w zielonej sukni do złudzenia przypominała ulotną zjawę lub krążącego po gospodzie nocnego ptaka. W końcu, gdy uprzątnęła już wszystkie stoły, a przy okazji zdmuchnęła większość świec palących się w umieszczonych na każdym z nich kandelabrach, stanęła twarzą do Cypriana.

Przyglądała mu się z zainteresowaniem, wsparta ramieniem o ścianę. Długi, cienki dziób ptasiej główki zwisającej z jej szyi łagodnie połyskiwał na granatowo, a zmyślnie wprawione szklane oczy niepokojąco iskrzyły.

– Piękne te pańskie wiersze! – pochwaliła młodego poetę.

Wypowiedziała to zdanie niby od niechcenia, z właściwą sobie nonszalancją; wszystko rekompensował jednak przyjazny uśmiech. Próżno było w nim szukać dotychczasowej, cynicznej ironii. Co więcej, jej charakterystycznie zachrypnięty, z natury arogancki głos brzmiał teraz wyjątkowo łagodnie.

Korda z wolna podniósł głowę znad swych kartek.

– Dziękuję, Judyto – odrzekł, również się uśmiechając.

Kąciki jego niezdrowo niebieskawych ust uniosły się do góry, tworząc dołki w chudych policzkach.

– Lubię poezję – kontynuowała. – Chciałabym mieć pański tomik, tak mi się to podoba. Niech mi pan tylko wskaże księgarnię, w której można go kupić!

Cyprian posmutniał. Odwrócił wzrok od dziewczyny, wbijając go w jeden z pionowych słupów podtrzymujących strop.

– Gdzie mogłabym nabyć pańską poezję? – ponowiła swe pytanie. – To nie żart, niech mi pan wierzy, umiem czytać!

Młodzieniec uśmiechnął się do siebie, wciąż wpatrzony w słup.

– Moje wiersze nigdy nie zostały wydane – odparł ze wstydem.

– Jak to? Nigdy? Ani jeden?

– Ani jeden – potwierdził.

To rzekłszy, pospiesznie wysunął z kieszeni chustkę do nosa, a następnie, zakrywając nią sobie usta, zakasłał. Judyta w milczeniu przyglądała się, jak ukradkiem wyciera swe sine wargi, nieudolnie starając się oszczędzić jej przykrego widoku.

– Nie ma się czego wstydzić – odezwała się wreszcie. – Jestem do tego przyzwyczajona.

Znów uśmiechnęła się w ten sam sposób, co poprzednio: przyjaźnie i szczerze.

– Mój brat chorował na płuca – wyznała.

Zapadła chwila ciszy, w czasie której obydwoje obserwowali się nawzajem. Wreszcie karczmarka zamknęła drzwi od wewnątrz i zajęła miejsce na skraju stołu, gdzie siedział Korda, bez pytania biorąc do ręki jedną z leżących na blacie luźnych kartek, gęsto zapisanych i pokreślonych. Poczuł na swym przedramieniu bijące od niej ciepło, dyskretnie doprawione aromatem ziół.

– Te wiersze coś mi przypominają… – zauważyła. – Brzmią tak jakoś… znajomo!

– Być może. Czasem artyści miewają podobne pomysły – odparł niefrasobliwie.

Doczytawszy do końca strony, Judyta odłożyła kartkę na stół. Cyprian zauważył, że intensywnie nad czymś rozmyśla. Świadczyły o tym ściągnięte brwi oraz wydęte nozdrza dziewczyny. Wydawała się czymś bardzo przejęta.

– Nie powinien pan pokazywać tego nikomu – przestrzegła niespodziewanie, poważnym i kategorycznym tonem.

Chłopak milczał.

– Niech pan ich nie pokazuje nikomu oprócz mnie – ponowiła swe żądanie. – Mnie może pan zaufać.

Znów zapadła niewygodna cisza. Judyta w dalszym ciągu siedziała na stole, zamyślona i smutna. Wtem, nagle, zeskoczyła na podłogę, a następnie chwyciła swego rozmówcę za rękę, ciągnąc go ku sobie.

– Dokąd mnie pani prowadzi? – zapytał.

– Do mojego królestwa – odrzekła tajemniczo. – Oczywiście, jeśli się pan nie boi.

Cyprian się zaśmiał.

– A czegóż miałbym się bać?

– Zobaczy pan – zapowiedziała i zdmuchnęła świecę na stole, przy którym siedział. On zaś pozbierał szybko swe zapiski, po czym wcisnął je niedbale do kieszeni surduta.

Judyta wzięła do ręki stojącą na kontuarze lampę naftową i skierowała się w stronę małych, ledwo zauważalnych drzwi wiodących na zaplecze. Korda podążył za nią. Pokonawszy krótki, ciemny korytarz, dotarli do następnego wejścia, oddzielonego od reszty budynku jedynie za pomocą gęstej, czarnej zasłony. Dziewczyna odgarnęła ją jednym, zdecydowanym gestem, a następnie wciągnęła swego gościa do środka pomieszczenia, w którym panowała kompletna ciemność.

Rzucane przez lampę światło odsłoniło dość niecodzienny widok: na wszystkich ścianach, pomalowanych w całości na czarno, wisiały rozmaite dziwaczne ozdoby, od wykonanej pośmiertnie fotografii małego chłopca – jak się domyślił Cyprian, zmarłego brata karczmarki – po różańce, krucyfiksy, pęki zasuszonych ziół oraz spreparowane metodą taksydermii głowy martwych zwierząt. Pośrodku stał monstrualnej wielkości trójnogi świecznik, w którym zamocowano potężną, czarną świecę.

Korda przyglądał się temu wszystkiemu z podziwem, zdumieniem oraz lekkim przestrachem.

– Witam w moim azylu – obwieściła Judyta.

Wtem jego wzrok padł na jasny obiekt o opływowych kształtach, przybity do ściany bezpośrednio nad wezgłowiem łóżka, również nakrytego czarną kapą. Była to ludzka czaszka.

– Jest pan pierwszym bywalcem karczmy, który wyjdzie stąd żywy.

Cyprian poczuł silny dreszcz na plecach. Widok czaszki, przedziurawionej wystającym z czoła pokaźnej grubości kołkiem, wzbudził weń niemałą grozę.

– Co się stało z moimi poprzednikami? – zapytał powoli i ostrożnie.

– Miałam tu tylko dwóch gości – odrzekła spokojnie Judyta, przechadzając się po pokoju. – Dodam, że obu nieproszonych.

– Kim oni byli?

– Pierwszy z nich to zwyczajny szaleniec. Wpadł tu jak pocisk, wykrzyczał litanię obelg i zastrzelił się z pistoletu… Podobno był opętany przez diabła. Nie udało mi się zmyć krwi ze ściany, dlatego wszystkie pomalowałam na czarno. Zresztą… lubię ten kolor. Działa kojąco na nerwy.

– A drugi?

Po twarzy Judyty przebiegł bolesny grymas, lecz szybko zniwelowała go swym zwyczajnym, nonszalanckim półuśmiechem.

– Kim był ten drugi? – indagował Cyprian.

– To jest to, co z niego zostało. – Wskazała przybitą do ściany czaszkę.

Korda z niedowierzaniem spojrzał na dziewczynę, nie wiedząc, czy mówi prawdę, czy może tylko makabrycznie żartuje.

Zbladła jednak nienaturalnie i zaczęła natrętnie bawić się swymi wystrzępionymi mankietami, co świadczyło, że w kuriozalnym wyznaniu nie ma ani szczypty humoru.

– Wykopałam ją z grobu – wyznała.

Zaśmiał się nerwowo.

– Przestań! – zawołał.

– Nie śmiej się – upomniała go Judyta. – Zakradłam się na cmentarz jak złodziej, po zmroku, i czekałam, aż wszyscy sobie pójdą. Pod płaszczem miałam zawiniętą w koc siekierę. Kiedy ostatnia stara baba wreszcie się wyniosła, rozgrzebałam ten przeklęty grób własnymi rękoma. Zrywając wieko trumny czułam, jak paznokcie odrywają mi się od ciała. Ból był potworny, ale wart nagrody. Dostałam się do kanalii i odrąbałam mu głowę.

Zapadło milczenie. Karczmarka wciąż bawiła się zwisającymi z mankietów strzępkami tkaniny, Cyprian zaś, przerażony i zakłopotany, lecz zarazem zafascynowany niezwykłą historią, którą właśnie usłyszał, wpatrywał się w nią swymi ogromnymi, podkrążonymi oczyma.

– Jak zginął? – Odważył się wreszcie zapytać.

– Zabiłam go we własnej obronie – zdradziła Judyta.

Następnie odwróciła głowę i, podszedłszy do okna, postawiła lampę na parapecie.

– Ten człowiek… Czy on próbował panią skrzywdzić? – zapytał nieśmiało Korda.

– Człowiek! – zawołała z wściekłością, wciąż patrząc w okno.

Wtem znów stanęła twarzą do młodego literata. Jej oczy, lśniące i straszne, zdawały się teraz płonąć żywym ogniem, przybierając upiorny, niemal demoniczny wyraz.

– To nie był żaden człowiek! – wyartykułowała w złowrogo zwolnionym tempie. – To nie był żaden człowiek, tylko bestia w ludzkiej skórze!

Na widok jej rysów, odmienionych przez frenetyczny gniew, Cyprian cofnął się o jeden krok.

– Przepraszam. Postąpiłem bezmyślnie – rzucił zduszonym głosem, powstrzymując napad kaszlu. – Nie powinienem był zadawać pani takich pytań.

Judyta ukryła twarz w dłoniach i stała w tej pozycji jeszcze przez dłuższą chwilę. Gdy w końcu ochłonęła, położyła mu dłonie na ramionach.

– To ja przepraszam – powiedziała, pokornie zniżając głowę. – Nie powinnam o tym wspominać… Ale widzi pan, panie Korda, pewne rzeczy pamięta się nawet wbrew sobie. Zostają z nami, żeby nas niszczyć i nie sposób wytrzebić ich z głowy, choćby nie wiem co! One nas prześladują, stają się naszym cieniem. Każdy z nas ma taki cień, który wlecze się za nim, a równocześnie ciągnie go w dół, w otchłań rozpaczy…

Cyprian zaczął intensywnie kasłać. Odwrócił głowę, szybko wydobył z kieszeni chustkę do nosa, po czym przycisnął ją do ust. Karczmarka wsparła policzek o jego plecy.

– Pójdę już sobie – oznajmił, wycierając podbródek. – Nie jestem dla pani dobrym towarzystwem. Za parę miesięcy już mnie tu pewnie nie będzie. Postępuję samolubnie, zabierając pani czas. Nie powinna pani nawiązywać takich znajomości.

– Jakich?

– Z trupami.

Judyta zmusiła go, by z powrotem odwrócił głowę w jej stronę.

– Mówię prawdę – dokończył. – To nieuleczalna choroba, a pani wie o tym równie dobrze, jak ja.

Znów odwrócił głowę, spoglądając w stronę ciemnego korytarza. Tymczasem Judyta przytrzymała go za rękę.

– Panie Korda, niech pan ze mną zostanie.

To rzekłszy, zaczęła go całować, łapczywie zlizując mu z warg krzepnącą krew.

Podziemia

Подняться наверх