Читать книгу Podziemia - Joanna Pypłacz - Страница 6
Rozdział 3. Willa Topolskich
ОглавлениеNastała sobota, 11 października 1890 roku. Mateusz Garstka dopchnął kolanem trzecią i ostatnią walizkę, a następnie po raz ostatni spojrzał na swój obskurny pokoik na werandzie rozsypującej się kamienicy, gdzie przyszło mu spędzić ostatnie dwa lata życia; lata banicji, na którą skazało go bankructwo ojca oraz będąca poniekąd jego pośrednią konsekwencją utrata obojga rodziców.
Przegrawszy w karty cały skromny majątek, poznański notariusz Hipolit Garstka zmarł bowiem nagle w wyniku rozległego zawału serca. Gdy po kilku miesiącach jego śladem podążyła osłabiona żałobą małżonka, ich jedyny syn, Mateusz, pragnąc uporać się z owym podwójnym ciosem w nowym, świeżym otoczeniu, w niedługim czasie wyjechał z rodzinnego miasta do Krakowa. Tam, za minimalną protekcją ze strony dawnego przyjaciela Hipolita, udało mu się zdobyć zatrudnienie w mieszczącym się przy Grodzkiej, dobrze prosperującym Galicyjskim Domu Bankowym, założonym i prowadzonym przez Klemensa Topolskiego.
Między młodym pracownikiem a jego nowym pracodawcą prawie natychmiast nawiązała się nić porozumienia. Z czasem przerodziła się ona w bliższą znajomość, ta zaś – w specyficzną zażyłość. Bankier często wtajemniczał Mateusza w szczegóły swego prywatnego życia, zwierzał mu się z codziennych trosk, a także – pomimo nikłego doświadczenia rozmówcy – radził się go w najrozmaitszych sprawach.
Nigdy jednak nie zapraszał go do siebie, choć poza siedzibą firmy przy Grodzkiej widywali się dosyć często w krakowskich kawiarniach, na wystawach, odczytach oraz przyjęciach. Wszędzie Klemens chadzał zawsze sam. Żonę ukrywał bowiem przed światem, trzymając ją – podobnie jak swój dom – z dala od środowiska, w którym obracał się na co dzień. Nagła propozycja zamieszkania pod jednym dachem z Topolskimi była więc dla Garstki absolutnym zaskoczeniem.
Tamara… Dlaczego Topolski nigdy się z nią nie pokazywał? Czyżby poważnie chorowała? Ale na co? Fotografia świadczyła, że – wręcz przeciwnie – była raczej okazem zdrowia, w przeciwieństwie do swego małżonka. On natomiast kulał i zawsze chodził o lasce. Obraz samotnej pani Topolskiej – tajemniczej, czarnookiej kobiety ze zdjęcia, odizolowanej od świata w ogromnej willi na obrzeżach miasta, jawił się Mateuszowi bardziej jako odrealniona fantazja, niż jako element rzeczywistości. Od czasu, gdy zobaczył ją na fotografii, jej przenikliwe spojrzenie prześladowało go w myślach, nieraz powracając nocą, we śnie, kiedy znużony monotonną pracą mózg budził się na nowo do swego drugiego życia.
Zamknął za sobą drzwi dawnego pokoju, pożegnał się z sędziwym właścicielem, a następnie zniósł po kolei wszystkie walizki do holu, skąd zabrał je korpulentny, rumiany dorożkarz, opłacony z góry przez Klemensa Topolskiego.
– Czy to już wszystko, proszę pana? – zapytał mężczyzna.
– Tak, to cały mój dobytek – odrzekł Garstka z melancholijno-sarkastycznym uśmiechem.
Po tych słowach wsiadł do obszernego, wygodnego powozu ciągniętego przez dwa potężne konie maści kasztanowatej. Podróż upłynęła mu nadzwyczaj szybko. Ani się obejrzał, a już pojazd się zatrzymał.
– Jesteśmy na miejscu, proszę pana – oznajmił dorożkarz, uprzejmym gestem otwierając przed nim drzwi.
Mateusz uniósł głowę do góry, z niedowierzaniem spoglądając na fasadę okazałej, starej willi położonej nad brzegiem Wisły, przy trakcie wiodącym to tynieckiego opactwa Benedyktynów. W promieniach jesiennego słońca, otulona rdzewiejącym i złociejącym listowiem obrastających ją dookoła drzew, wyglądała jeszcze bardziej malowniczo niż zazwyczaj. Łagodne światło delikatnie muskało jasno pomalowane mury budowli, dodatkowo podkreślając jej harmonijne proporcje.
Dorożkarz postawił wszystkie trzy walizki obok siebie, a następnie wrócił do swego pojazdu. Ktoś wyjrzał z okna na parterze tak szybko, że Mateusz zdołał zarejestrować wyłącznie nieznaczne poruszenie dyskretnie uchylonej firanki. Po chwili dobiegł go lekko nierówny, posuwisty dźwięk czyichś kroków.
– Do widzenia! – pożegnał się dorożkarz z ukłonem.
Ktoś słuchał muzyki. Mateusz prawie od razu rozpoznał Adagio Beethovena z piątego koncertu fortepianowego, zwanego „Cesarskim”. Natychmiast pomyślał o Tamarze. Na wspomnienie ostatniej rozmowy z Topolskim, niczym alkoholizowany deser przepojonej wzmiankami na jej temat, ogarnęło go poczucie podobne do tego, które z pewnością towarzyszyło kandydatom do wtajemniczenia w starożytne misteria.
Tymczasem klamka opadła, drzwi zaś otwarły się na oścież, ukazując pulchną, rumianą twarz starej służącej. Krótkie, lecz głębokie zmarszczki wokół kącików oczu oraz ust kobiety świadczyły o pogodnym, życzliwym usposobieniu.
– Pan Garstka?
– We własnej osobie.
– Pani Topolska czeka na pana w salonie.
To rzekłszy, sędziwa kobieta zniknęła w drzwiach po prawej stronie przedpokoju. Nie myśląc już o niczym, Mateusz posłusznie podążył w ślad za nią. W miarę jak zbliżał się do salonu, łagodne dźwięki Adagia stawały się coraz wyraźniejsze. Z natury wrażliwy na muzykę, młodzieniec bezwiednie poddał się ich narkotycznemu działaniu, chwilowo tracąc kontakt z otaczającą rzeczywistością.
– Pani Tamara ma znakomity gust – przyznała służąca. – Kiedy puszcza muzykę, często robię krótką przerwę w pracy i słucham…
Garstka uśmiechnął się, nie do niej, lecz sam do siebie. Diminuendo, długi ozdobnik, znów crescendo. Eskalacja cudowności.
– Chodźmy – zarządziła.
Gdy tylko otworzyła drzwi salonu, Mateusz wybudził się z letargu.
– Proszę pani, przyjechał pan Garstka – oznajmiła.
– Wiem, Jadwigo – odpowiedział melodyjny, lekko matowy głos. – Widziałam z okna dorożkę.
Następnie młody buchalter usłyszał odgłos zamykanej książki oraz towarzyszący mu delikatny szelest kobiecej sukni. Służąca otworzyła drzwi na oścież.
– Jadwigo, zapytaj, proszę, czego pan się napije – rozkazał znów ten sam miły głos.
„To ona!” – pomyślał Mateusz na widok siedzącej w fotelu, mniej więcej trzydziestoletniej, czarnowłosej kobiety o wyjątkowo bladej cerze oraz spojrzeniu, które, podobnie jak słuchany przez nią koncert Beethovena, przenikało aż do najbardziej odległych głębin duszy. Speszony owym wzrokiem, a także tym, że jego wyobrażenia na temat żony bankiera nawet w jednej czwartej nie dorównywały rzeczywistości, wbił wzrok w podłogę.
– Niechże pan podejdzie bliżej – zwróciła się do niego pani Topolska.
Jej głos brzmiał przyjaźnie, prawie po macierzyńsku.
– Proszę się nie krępować. Jest pan u siebie – zachęcała.
– Nazywam się… – wyjąkał.
– Wiem przecież jak się pan nazywa – przerwała z serdecznym śmiechem. – Pozwolę sobie mówić do pana po imieniu.
Mateusz poczuł, że rumieniec oblewa mu twarz.
– Mam na imię Tamara.
„Tamara…” – powtórzył w myślach niczym echo, zawieszając wzrok na leżącej na poręczy fotela książce w niepozornej, szarej oprawie.
Tymczasem fonograf umilkł, jeszcze przed końcem Adagia, gdyż długość oryginalnego utworu przekraczała pojemność woskowego cylindra. Jednocześnie do pomieszczenia wślizgnął się wysmukły, czarny kot o figurze egipskiej statuetki, który niepostrzeżenie zniknął za fotelem.
– Reflektowałby pan może na filiżankę herbaty z cynamonem? – zapytała Tamara, nie zwracając uwagi na zwierzę.
Wciąż nie będąc w stanie wydobyć z siebie ani słowa, Mateusz skinął głową.
– Jadwigo…
– Tak jest, proszę pani.
Gdy tylko służąca wyszła z salonu, kot powoli wyłonił się zza fotela i nonszalancko przeciągnął swe gibkie ciało, muskając brzuchem dywan. Jego ogromne, zielone oczy patrzyły wprost na nowego przybysza z powagą, a zarazem z zaciekawieniem.
– Hekate, chodź no tutaj – odezwała się Tamara, wyciągając obie ręce. – Przywitaj się z panem!
W odpowiedzi kot zmrużył oczy i wydał z siebie niski, chrapliwy dźwięk. Mateuszowi lekko zakręciło się w głowie.
Pani Topolska złapała zwierzę w pół, podniosła do góry i posadziła sobie na kolanach.
– Oryginalne imię – zauważył Mateusz, odzyskując mowę.
Uśmiechnęła się szeroko, a następnie zanurzyła usta w czarnym futerku, całując przestrzeń pomiędzy spiczastymi uszami.
– To od greckiej bogini czarów i ciemności – zdradziła. – Stale ciągnie ją w mrok, bez przerwy ucieka w ciemne i niebezpieczne miejsca… Nieprawdaż, mała czarownico?
Mateusz z opóźnieniem odwzajemnił posłany sobie przyjacielski uśmiech. Było mu duszno i czuł dziwaczną lekkość w nogach.
– Lubi pan zwierzęta? – zapytała Tamara.
Garstka skinął głową.
– Prawdę mówiąc, sam nigdy żadnego nie miałem – przyznał. – Ale tak, bardzo lubię. Może to nie zabrzmi najlepiej, ale nawet wolę zwierzęta od niektórych ludzi!
– Wiem… – westchnęła ze smutkiem. – Ludzie…
Opanowała się jednak natychmiast i ucięła temat. Sposób, w jaki zagryzła wargi, frenetycznie spoglądając przed siebie zdradził, że z trudem stłumiła w sobie gwałtowną emocję.
– Panie Mateuszu, dziś rozmawiajmy tylko o przyjemnych rzeczach – zarządziła, usiłując się uśmiechnąć, aż skóra naciągnęła jej się przesadnie na policzkach.
Buchalter nieśmiało odwzajemnił ten uśmiech, a właściwie bolesny grymas.
– Wie pan, panie Mateuszu… – odezwała się ponownie pani Topolska. – Otacza nas tyle zła, tyle okrucieństwa, tyle podłości, że czasem pozostaje nam jedynie starać się o tym wszystkim nie myśleć.
Po raz pierwszy Garstka ośmielił się spojrzeć prosto w szeroko otwarte oczy swej rozmówczyni. Gdzieś w głębi, w otchłani jej źrenic, kryło się coś nieuchwytnie tragicznego; coś, co kiedyś zobaczył u własnej matki, niedługo zanim „poszła odpocząć”, by już się nigdy więcej nie obudzić. Dreszcz przebiegł mu po plecach.
– Podoba się tu panu? – zapytała Tamara.
Jej głos brzmiał teraz o wiele bardziej matowo niż przedtem, tak jakby tłamsił go od wewnątrz silny skurcz krtani.
– To piękny dom, nigdy w życiu nie mieszkałem w willi – pochwalił Mateusz.
– Tak, to piękny dom – potwierdziła. – Ale ma też pewne wady… Nie tyle wady, ile… osobliwości.
– Osobliwości?
Nie musi pan sobie nimi zaprzątać głowy. To już moje zmartwienie. Ale proszę mi tylko obiecać, że nigdy nie zejdzie pan do piwnicy.
– Obiecuję.
Gdy tylko Mateusz wypowiedział to słowo, Hekate otworzyła swe olbrzymie, seledynowe oczy, nonszalancko przeciągając przy tym przednie łapy.