Читать книгу Podziemia - Joanna Pypłacz - Страница 12
Rozdział 9. W stron mroku
ОглавлениеTuż po kolacji Mateusz udał się na spoczynek do swego pokoju, pozostawiając gospodarzy samych. Idąc po schodach, rozmyślał o wspomnianym przez Klemensa zaproszeniu na bal u baronowej von Redlich. Wyobrażał sobie, jak prosi Tamarę do tańca, a następnie zatraca się wraz z nią w wirze kolorowych par, przy akompaniamencie szumu wytwornych sukien i wdzięcznej muzyki Straussa, Chopina i Szostakowicza.
Dotarłszy do swych drzwi, mechanicznie nacisnął klamkę, zapominając, że przecież zostawił pokój zamknięty na klucz. Przypomniał sobie o tym, dopiero gdy napotkał stanowczy opór ze strony nieożywionej materii, jednocześnie budząc się z krótkiego, ale intensywnego snu na jawie. Zapalił światło, po czym rozejrzał się po pomieszczeniu, które teraz, w wieczornej odsłonie, wyglądało nieco inaczej niż wczesnym popołudniem.
Przebierając się na noc, przypadkiem zauważył na ścianie za łóżkiem dodatkowy kwadrat tapety. Z początku zignorował tę drobną osobliwość i kontynuował swój wieczorny obrzęd. Umilały mu go sporadyczne myśli związane ze zbliżającym się balem. Tymczasem tuż przed snem, ciekawość znów na krótko powróciła. Bał się rozpocząć swój pobyt w nowym miejscu od zdewastowania schludnego wnętrza, ostatecznie zatem nie uległ pokusie odklejenia tajemniczego kwadratu i zgasił lampę.
Wkrótce także Topolscy opuścili salon, gdzie w parę minut później zjawiła się Jadwiga, by pogasić świece w kandelabrach oraz uprzątnąć zastawę ze stołu. W ślad za nią do pomieszczenia wślizgnęła się Hekate.
– A kysz, kocico! – syknęła służąca.
Kotka odpowiedziała chrapliwym miauknięciem.
– Idź stąd, wracaj do ogrodu!
Dopiero za drugim razem Hekate posłuchała. Jej zielone oczy zmrużyły się pogardliwie, a następnie giętkie, lśniące ciało wykonało elegancki zwrot do przodu, by w przeciągu paru sekund zniknąć w uchylonych drzwiach, stapiając się z wszechogarniającym mrokiem. Jadwiga westchnęła i pokręciła głową z pobłażliwym uśmiechem.
Gdy w całym domu pogasły światła, biała willa przybrała zgoła inny niż za dnia, prawie metafizyczny wygląd. Otulona ciągnącą od Wisły mgłą, która z każdą minutą gęstniała coraz bardziej, sprawiała wrażenie zupełnie opuszczonej. Przypominała teraz raczej cmentarne mauzoleum niż siedzibę żywych ludzi. Zdawać by się mogło, że za jej białymi kolumnami oraz lśniącymi na niebiesko szybami śpią same ciała, dusze zaś oplatają ją dokoła, unosząc się nad ziemią niczym jednolity, biały całun.
Szeroko rozwarte oczy Tamary zwróciły się w stronę Topolskiego. Bankier spał snem głębokim, prawie trupim, z półotwartymi ustami oraz rękoma sztywno wyciągniętymi wzdłuż tułowia. Zdawał się w ogóle nie oddychać, a jego twarz, całkowicie pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu, przypominała teraz gipsową maskę pośmiertną. Nie do wiary, że tak niedawno malowała się na niej cała gama frenetycznych emocji!
Tamara przyglądała mu się jeszcze przez chwilę, po czym odwróciła głowę w przeciwną stronę. Wsunąwszy stopy w pantofle i narzuciwszy na plecy lekki szlafrok, ostrożnie podniosła stojący na nakastliku stary, trójramienny świecznik oraz leżące obok pudełko zapałek, a następnie prawie bezszelestnie opuściła sypialnię.
Na korytarzu panowała cisza, przerywana jedynie dobiegającymi z zewnątrz nawoływaniami nocnych ptaków oraz szelestem zeschniętych liści kołysanych przez delikatne podmuchy wiatru. Znalazłszy się w bezpiecznej odległości od swych własnych drzwi, Tamara zapaliła świece. Jak tylko płomienie ochoczo wystrzeliły w górę, rzuciły dokoła czerwonawą poświatę, a po chwili, niesione wraz z całym lichtarzem, wygięły się do tyłu, jednocześnie wydłużając się jeszcze bardziej.
Stanąwszy u szczytu schodów, pani Topolska ostrożnie postawiła pierwszy krok w dół. Wiekowe drewno zaskrzypiało, ale nie na tyle głośno, by ktokolwiek inny mógł je usłyszeć. Ośmielona, zaczęła więc schodzić, prawą dłonią mocno ściskając lichtarz, lewą natomiast trzymając się poręczy. Bijąca od świec łagodna poświata nadawała całej klatce schodowej wygląd niemal metafizyczny, upodabniając ją do zejścia do zaświatów.
Tamara dotarła na sam dół prawie bezdźwięcznie, lekko, a zarazem majestatycznie, niczym zjawa pozbawiona ciała. Jej prawie czarne włosy, rozdzielone przez środek na dwa symetryczne pasma, kontrastowały z białą koszulą nocną oraz beżowym szlafrokiem, układając się na nich regularnie na podobieństwo dwóch naszytych na materiał wstęg czarnego jedwabiu.
Północ już dawno minęła, lecz do wschodu słońca pozostało jeszcze dość dużo czasu. Drzwi do piwnicy jak zwykle były niedomknięte. Tamara wcisnęła się w zimny korytarz i ostrożnie zeszła po stromych, śliskich schodach. Podążając przed siebie w nieznane, czuła na twarzy miękki dotyk ciemności. Otchłań nocy stopniowo wsysała ją w siebie niczym bezkresny ocean. W końcu widziała już tylko zarys swego lichtarza oraz drżące lękliwie, przykurczone płomienie świec.
Była jednak bezgranicznie, irracjonalnie szczęśliwa, niemal pobłogosławiona przez niewidoczną, pocieszycielską dłoń mroku. Ręce już jej nie drżały, tak jak w czasie kolacji, chód zaś stał się o wiele pewniejszy. Pragnęła teraz tylko tej wspaniałej ciemności, zanurzenia się w niej, zniknięcia w owym bezkresie niczym w odmętach spokojnego morza, lub też w głębokim, szczelnym grobie.
Wtem, coś otarło się o jej stopy. Coś równie miękkiego, ciepłego i przyjemnego niczym sama noc. Uśmiechnęła się do siebie, zniżając dłoń, w której trzymała lichtarz.
– Hekate! – szepnęła.
Kotka przeciągle zamiauczała, łasząc się przymilnie.
– A co ty tu robisz, ty mała, zielonooka wiedźmo? – zapytała Tamara.
W odpowiedzi Hekate oplotła jej kostkę ogonem, po czym, leniwie się od niej oderwawszy, podążyła przed siebie, co jakiś czas oglądając się do tyłu.
Szły tak przez dłuższy czas, w odległości mniej więcej półtora metra od siebie. Komunikując się jedynie za pośrednictwem spojrzeń, brnęły coraz głębiej w nieprzebytą otchłań, aż nagle ciszę przerwał odgłos stuknięcia kamienia o kamień, a po nim krótki okrzyk bólu. Lichtarz zadrżał w powietrzu, płomienie zaś zgięły się w tył, naciągając swe ulotne ciała niczym troje wytrawnych akrobatów.
– Hekate, zaczekaj! – zawołała Tamara, w ostatniej chwili odzyskując równowagę, a tym samym chroniąc się przed upadkiem.
Czując, że zahaczyła o jakiś przedmiot, zniżyła świecznik, by zbadać tajemniczą przeszkodę, która o mały włos nie doprowadziłaby do nieszczęścia. Uważnie przyglądała się pokrytemu grubą warstwą podłożu w poszukiwaniu owej przeszkody, bezskutecznie analizując każdą rysującą się pod kurzem wypukłość, aż wreszcie, gdy już prawie poddała się podszeptom zniechęcenia, zwróciła uwagę na dziwny kształt leżący tuż pod jej nogami.
Przykucnęła nad nim, by po chwili odskoczyć, wzdrygając się z lękiem i odrazą: ażurowa forma złożona z równolegle biegnących, podłużnych pasów okazała się fragmentem ludzkiej klatki piersiowej. Dotychczasowy beztroski błogostan przerodził się w dziki, pierwotny lęk. Pomimo że Tamara widziała już w swym życiu martwych ludzi i nieżywe zwierzęta, wcześniej dane jej było zobaczyć je wyłącznie w początkowym stadium zagłady, estetycznie pobłażliwym dla zmysłów obserwatora.
Teraz natomiast śmierć odsłoniła przed nią swe drugie oblicze, znane jak dotąd tylko z obrazów wielkich Flamandów oraz z opowieści syna sąsiadów, z którym zwykła się bawić w dzieciństwie. Chłopiec ten od najmłodszych lat przejawiał chorobliwą wręcz fascynację śmiercią i rozkładem. Nie raz wspominał swej małej przyjaciółce o makabrycznych znaleziskach, chwaląc się rozmaitymi skarbami wykopanymi z ziemi lub ze stosów staroci na strychu. Jednakże, dla Tamary, opowieści te nigdy nie wydostały się poza sferę czysto intelektualną, egzystując na obrzeżach wyobraźni; żadnego z nich bowiem nie widziała na oczy.
Hekate przystanęła. Oblizała się swym długim, bladoróżowym językiem, a następnie zawróciła. Zmierzając w stronę swej pani, otarła się bokiem o pokryte pyłem trupie żebra.
– Hekate! – upomniała ją Tamara.
Kotka zamiauczała i podeszła do przykucniętej pani Topolskiej. Łasiła się o jej kolano dokładnie tą stroną ciała, którą przed chwilą dotknęła fragmentu szkieletu.
Domagała się pieszczot coraz natarczywiej, aż wreszcie Tamara, nie mając sumienia jej ich odmówić, w końcu się przełamała: wyciągnęła doń drżącą, zlodowaciałą dłoń, a następnie pogładziła ją po boku. Dotyk jedwabistego futerka zneutralizował uczucia wstrętu, przywracając skołatanemu umysłowi chwilowo utraconą równowagę. Hekate zaczęła głośno mruczeć.
Gdy w końcu Tamara wyprostowała się i wstała, odczuwany przez nią przed chwilą paniczny lęk przeminął, ustępując miejsca ciekawości. Kim był ów człowiek, któremu przyszło zakończyć swój żywot w piwnicy willi Topolskich? Mężczyzną czy kobietą? Skąd się tu wziął? Kiedy i dlaczego spotkał go tak przerażający koniec? Czyżby został tu zamknięty przypadkiem? A może zatrzasnął się sam? Pewnie dlatego Jadwiga nie chciała zamykać piwnicy… Musiała coś podejrzewać, musiała się bać, że znów ktoś nie będzie umiał stąd wyjść…
Z głębokiej zadumy nad smętnymi szczątkami sprzed dziesięcioleci, a może nawet sprzed całych wieków, wyrwało Tamarę głośne, chrapliwe miauknięcie Hekate. Brzmiało w nim zniecierpliwienie i ekscytacja, tak jakby kotka, podjąwszy się roli samozwańczego przewodnika po podziemiach budynku, nakazywała swej pani, by podążyła za nią w dalszą wędrówkę w nieznane.
Nauczona doświadczeniem, Tamara patrzyła już teraz pod nogi, skrupulatnie analizując podłoże. Przez długi czas nie zauważyła niczego, co wzbudziłoby w niej podejrzenia. W końcu jednak jej oczom ukazała się spora kamienna skrzynia, która po krótkich oględzinach okazała się starym grobowcem, nakrytym częściowo uszkodzoną pokrywą.
Niecały metr dalej znajdował się kolejny, podobny. Ten już nie posiadał wieka, jego zawartość zasłaniał zaś gęsty całun zakurzonych pajęczych sieci. Tamara wzdrygnęła się na ów widok, lecz był to jedynie lekki, odruchowy dreszcz – nic nieznacząca pozostałość po przezwyciężonym przed chwilą paraliżującym strachu. Podeszła bliżej i pochyliła się nad mogiłą, zniżając nieco swój świecznik, by lepiej wszystko zobaczyć.
Pod wpływem jej oddechu morze brudnych pajęczyn drgnęło, a następnie zaczęło gwałtownie falować. Hekate wskoczyła na krawędź sarkofagu. Ona również spojrzała w dół, po czym wysunęła jedną łapkę do przodu i trąciła nią lekko ów delikatny całun, nie uszkadzając jego powierzchni.
– Dalej, śmiało! – szepnęła Tamara. – Pokaż pani, kto tam się czai pod spodem!
Jakby rozumiejąc polecenie, Hekate wysunęła pazury. Cienka zasłona rozdarła się na pół. Obie połowy wolno opadły na podobieństwo kurtyny teatralnej, odsłaniając makabryczny widok szkieletu, najprawdopodobniej kobiecego. Z przyschniętego do czaszki, częściowo zachowanego fragmentu skalpu wyrastały pasma spłowiałych włosów, sprawiając wrażenie, jakby w niepojęty sposób w szczątkach pozostała nikła, uśpiona resztka życia.
Zafascynowana nowym doświadczeniem, i już bez lęku, pani Topolska wpatrywała się w spoczywające w trumnie szczątki, chłonąc makabryczny widok niczym cudowne, nadprzyrodzone objawienie. Hekate tymczasem przeciągnęła się leniwie, po czym zaczęła starannie wylizywać najpierw przednie łapki, a następnie pozostałe części swego giętkiego, błyszczącego ciała.
– Chodź ze mną! – zawołała ją Tamara. – Zobaczmy, jakie jeszcze tajemnice kryje w sobie to miejsce!