Читать книгу Podziemia - Joanna Pypłacz - Страница 9

Rozdział 6. Manzanilla de la muerte

Оглавление

Gdy powóz dotarł nad rzekę, pod sam dom profesora Hildebranda – notabene mieszczący się na uboczu tej samej drogi, przy której stała willa Topolskich – woźnica energicznie szarpnął za lejce. Jedna z ciągnących pojazd klaczy zarżała i kilkakrotnie uderzyła kopytem w ziemię.

– Stój! – upomniał ją mężczyzna.

– Pewnie boi się mgły – stwierdziła Karolina.

– Chyba raczej własnego cienia – skwitował sarkastycznie Hildebrand.

Pierwszy wysiadł z fiakra i podał rękę swej uczennicy.

– Zobaczy pani, że mówiłem prawdę – zapowiedział z dumą, spoglądając na frontową część okazałego domostwa.

Dziewczyna podniosła głowę.

– Ile ten dom ma lat? – zapytała.

– Sporo – odparł. – O ile mnie pamięć nie myli, wybudowano go na początku wieku… Jeśli nie zmarzła pani za bardzo, mógłbym oprowadzić panią po ogrodzie. Wieczorem wygląda baśniowo.

Pomimo silnego bólu w czubkach palców, wywołanego przez niską temperaturę i dodatkowo spotęgowanego przez wilgoć, Karolina przystała na propozycję.

– Chętnie zobaczę ogród. Później będzie jeszcze zimniej – powiedziała.

Hildebrand podał jej ramię, pchnął dłonią rozpadającą się, metalową bramę, po czym skierował kroki w stronę pogrążonego w wieczornej ciszy ogrodu.

Panna Wilkówna wodziła oszołomionym wzrokiem po ledwo widocznych, węźlastych konarach drzew, z daleka przypominających groteskowo wydłużone kończyny fantastycznych potworów, jakie znała ze starych miedziorytów w ojcowskich książkach.

– Niestety jest nów i prawie nic nie widać – stwierdził Szwajcar. – Niech pani zaczeka, przyniosę lampę.

To rzekłszy, szybkim krokiem udał się w stronę drzwi wejściowych, a następnie włożył klucz do zamka.

Gdy zniknął wewnątrz budynku, Karolinę ogarnął niepokój. Zdrętwiała na całym ciele, wsłuchując się w cichy szum liści. Zgodnie z niepisaną zasadą, iż te same odgłosy, które słyszymy za dnia, inaczej odbieramy nocą, każdy dźwięk, nawet niepozorne szumy i trzaski, potęgowały u niej uczucie lęku oraz niepewności. W jednym z okien na górze paliło się słabe światło. „To pewnie Joseph” – pomyślała.

Profesora Hildebranda nie było przez niespełna dwie minuty, jednakże dla Karoliny ten krótki czas samotnego oczekiwania na jego przyjście trwał wyjątkowo długo. Dostrzegła w oknie cień postaci ludzkiej, lecz gęsta zasłona czyniła go niewyraźnym. Wreszcie naukowiec pojawił się w drzwiach, niosąc w prawej dłoni lampę zamkniętą w solidnej, stalowej obudowie.

– Teraz już możemy swobodnie się poruszać po ogrodzie – stwierdził, podając swej towarzyszce lewe ramię.

Przestrzeń za domem okazała się o wiele bardziej rozległa, niż panna Wilkówna wyobrażała sobie na początku. W głębi majaczyła okrągła, przezroczysta budowla o opływowych kształtach, zwieńczona potrójną kopułą zakończoną iglicą. „To musi być ta słynna szklarnia!” – pomyślała dziewczyna, wytężając wzrok, by wyłowić z ciemności jak najwięcej szczegółów owego intrygującego budynku.

Nagle straciła równowagę. W ostatniej chwili wczepiła się mocniej w ramię Hildebranda, co uchroniło ją przed upadkiem.

– Niech pani uważa! – upomniał ją. – Wieczorna wilgoć osiada na zeschłych liściach.

– Najmocniej przepraszam – odparła. – Podziwiałam pańską szklarnię, przez co nie patrzyłam pod nogi.

Profesor pogładził ją po zziębniętej dłoni.

– To siebie, a nie mnie by pani przepraszała, gdyby pani skręciła kostkę – powiedział z życzliwym uśmiechem. – Na szczęście w porę panią złapałem.

Słowa te wzbudziły w Karolinie nagły przypływ lęku. Sama nie wiedząc dlaczego, przypomniała sobie niedawny wykład o pająkach ilustrowany planszami, z których jedna przedstawiała czarną wdowę chwytającą ofiarę w swe sidła.

Ujęła swego towarzysza głębiej pod ramię, ten zaś zwolnił kroku. Szli bardzo blisko siebie, w milczeniu. Przystanęli pod samymi drzwiami ogromnej szklarni.

– Odważy się pani wejść do środka o tej porze? – zapytał Szwajcar.

Karolina z uśmiechem skinęła głową.

Na chwilę się rozłączyli. Hildebrand wręczył jej lampę, sam natomiast wyjął z kieszeni pęk kluczy. Jeden z nich ostrożnie włożył do zamka, a następnie prawie bezgłośnie przekręcił.

Drzwi miękko ustąpiły, otwierając drogę do spowitego nocną pomroką tajemniczego królestwa egzotycznych roślin i owadów.

– Niestety, nie zobaczy pani teraz zbyt wiele, bo o tej porze wszystkie śpią – oznajmił właściciel niezwykłego przybytku. – W pełnej krasie można je podziwiać tylko za dnia. Mam tu też jednak trochę ciem i innych nocnych stworów… Pani zadanie będzie teraz polegało na odganianiu ich od lampy, żeby przypadkiem nie doszło do nieszczęścia. To rzadkie gatunki, a poza tym szkoda by było skracać im już i tak krótki żywot.

Zaledwie wypowiedział te słowa, do lampy podfrunął ogromny, zielonkawy motyl. Byłby przysiadł na jej ścianie, gdyby Karolina natychmiast go od niej nie odpędziła.

– Brawo! – pochwalił ją przyrodnik.

Odpowiedziała uśmiechem, po czym uratowała przed poparzeniem następnego nieświadomego samobójcę.

– Czy nie uważa pan, panie profesorze, że w owadach jest coś bardzo tragicznego? – zapytała.

– Dlaczego mam tak uważać?

– Ich życie składa się w zasadzie z pasma niekończących się przeobrażeń. Większość danego sobie czasu spędzają jako larwy i poczwarki, a kiedy już osiągną ostatnie, dorosłe stadium, trwa ono bardzo krótko. Czasem tak krótko, że owad w postaci dojrzałej nie pobiera nawet pokarmu. Czyż to nie smutne?

Na twarzy profesora Hildebranda zagościł melancholijno-sarkastyczny uśmiech.

– To są właśnie uroki natury – odparł. – Rzeczywiście, jest coś w tym, co pani przed chwilą powiedziała. Chociaż, z drugiej strony, w przeciwieństwie do człowieka, który większość życia spędza jako w pełni świadomy i w pełni odpowiedzialny za swe czyny dorosły, który zamartwia się o los własny i bliskich, gros owadziej egzystencji to beztroskie dzieciństwo, niezmącone żadnymi zmartwieniami. Imago2 stanowi jego ukoronowanie. Zanim owad zazna trosk dorosłości, śmierć go od niej uwolni.

Karolina tymczasem odganiała od lampy coraz większą liczbę nocnych, a także – sporadycznie – dziennych motyli, tłumnie gromadzących się wokół tego jedynego w szklarni źródła światła. W pewnym momencie profesor przystanął i wskazał palcem małego ptaka o ognistoczerwonym upierzeniu, śpiącego wśród gałęzi jednej z egzotycznych roślin.

– Widzi pani? – zapytał.

– Tak! Wygląda jak mała, ognista kulka – odparła z zachwytem.

– Lagonosticta senegala. To krewniak naszej zięby. Uroczy, prawda?

Ptaszek na chwilę otworzył oczy, a następnie skulił się cały, chowając dziób w napuszonych piórach, by ponownie zapaść w sen.

Karolina z trudem oderwała od niego wzrok i spojrzała na swego towarzysza.

– To jest prawdziwy raj dla naukowca – powiedziała. – Ma pan tu dosłownie wszystko. Rośliny, owady, a nawet ptaki!

Tymczasem Hildebrand podprowadził ją do miejsca, gdzie stała olbrzymia donica, w której rosło niezbyt wysokie, niepozornie wyglądające drzewko.

– Wygląda niewinnie, nieprawdaż? – zagadnął.

Karolina skinęła głową z uśmiechem.

– Nic bardziej mylnego. To jeden z najgroźniejszych zabójców odnotowanych przez Linneusza.

– Jak się nazywa?

– Hippomane Mancinella. Po hiszpańsku manzanilla de la muerte, czyli „śmiertelne jabłuszko”. Co ciekawe, nie tylko same owoce są trujące, lecz w ogóle cała roślina. Wszystkie jej części. Ojciec opowiadał mi kiedyś, że jeden z jego towarzyszy w czasie ekspedycji na Karaiby użył jej na opał. Jak tylko ogień zajął drewno, wydostał się z niego silnie trujący dym. Znajomy mojego ojca podobno umierał w potwornej agonii przez ponad dobę.

Na te słowa Karolina odruchowo się wzdrygnęła, jednocześnie szerzej otwierając oczy z przerażenia.

– Dlaczego trzyma tu pan taką roślinę? – zapytała.

– To pamiątka po ojcu. Przechowywał w szufladzie nasiona. Nie chciałem ich wyrzucać, więc zasadziłem je tutaj. Przeżyło najsilniejsze drzewko, reszta obumarła.

– A te ptaki, owady? Czy one…

– Zwierzęta wiedzą, że to trucizna. W przeciwieństwie do głupich ludzi, od razu wyczują, gdzie czai się pułapka – wyjaśnił z uśmiechem profesor Hildebrand. – Człowiek dowiaduje się zwykle zbyt późno… Chodźmy już, kolacja czeka. Zrobię pani herbaty na rozgrzanie.

Karolina uśmiechnęła się szeroko. Tym razem ona pierwsza wzięła Szwajcara pod ramię. Znów szli bardzo blisko siebie, w milczeniu, wodząc wzrokiem po osnutych mrokiem gałęziach palm i innych egzotycznych drzew, stulonych pąkach kwiatów, nieustannie odpędzając od lampy owadzich samobójców o ogromnych skrzydłach pokrytych ciemnozielonym pyłem.

Profesor znów wydobył klucz z kieszeni, a następnie przekręcił go w zamku równie starannie, co poprzednim razem.

– Niech pani tym razem patrzy pod nogi – ostrzegł półżartem.

– Teraz już będę bardziej ostrożna – odrzekła Karolina. – Poza tym, zaspokoiłam już swoją największą ciekawość.

Hildebrand przepuścił ją przez drzwi i zapalił kinkiet. Oczom dziewczyny ukazał się dość duży hol udekorowany trofeami z dalekich podróży.

– Witam w moich skromnych progach – ogłosił uczony, przejmując od niej płaszcz i z pietyzmem umieszczając go na rzeźbionym stojaku. Następnie pociągnął za zwisający z sufitu dzwonek.

Po chwili z pomieszczenia po lewej stronie wyszedł starszy mężczyzna.

– To jest Joseph, moja prawa ręka w tym domu – oznajmił profesor.

Sługa skłonił się nisko.

– Bardzo mi miło pana poznać – zwróciła się do niego Karolina.

Hildebrand tymczasem szepnął coś po niemiecku, podając mu swoje własne okrycie do powieszenia.

Gdy tylko Joseph zostawił ich samych, panna Wilkówna rozejrzała się z zaciekawieniem.

– Widać, że pański ojciec był podróżnikiem – zauważyła, spoglądając na zdobiące ściany trofea.

– Sam również wiele podróżowałem – wyjaśnił gospodarz. – Najpierw razem z nim, później sam wybrałem się w kilka ciekawych miejsc na ziemi. Ale o tym wszystkim opowiem pani później, na razie musimy się rozgrzać dobrą herbatą.

2

Inaczej: postać dorosła owada.

Podziemia

Подняться наверх