Читать книгу Podziemia - Joanna Pypłacz - Страница 11
Rozdział 8. Pierwsza kolacja
ОглавлениеPierwsza wspólna kolacja miała się rozpocząć punktualnie o osiemnastej. Nie doczekawszy się zapowiedzianej przez Jadwigę wizyty Topolskiego, Mateusz opuścił swój pokój z zamiarem zjawienia się w salonie pół godziny wcześniej. Schodząc po schodach, nagle zatrzymał się w połowie drogi. Z parteru doszły go bowiem fragmenty ściszonej, lecz dość żywiołowej wymiany zdań.
Bez trudu rozpoznał mentorski ton Klemensa oraz matowy głos Tamary, chwilami przechodzący w miękki alt, a chwilami w zacięty, chrapliwy półszept. Zdawać by się mogło, że co pewien czas słowa wysysają z jej płuc całe powietrze, którego nie starczyło już na oddech.
– Skoro już przyjęłam twoje warunki, teraz powinieneś uszanować moje – wypomniała.
– Szanuję je – odrzekł chłodno Topolski.
– Nieprawda.
– Pan Garstka to mój przyjaciel. A kimże jest pan Serafin? To człowiek znikąd!
– Od kiedy profesja lekarska przynosi ujmę? Wiktor jest lekarzem.
– On leczy konie, nie ludzi! Twój Wiktor nie jest lekarzem, tylko weterynarzem.
Mateusz dyskretnie wyjrzał przez balustradę. Państwo Topolscy stali naprzeciwko siebie w bardzo bliskiej odległości. W pewnej chwili bankier złapał żonę za szyję, zaciskając palce tuż pod jej podbródkiem.
– Pamiętasz, jak się umówiliśmy? – zapytał, cedząc każdą sylabę przez zaciśnięte zęby.
Kobieta wydała z siebie zduszony, rzężący dźwięk.
– Ty udajesz, że nic mi nie jest… że jest, jak dawniej, a ja w zamian daję ci wolność. Ale i ja decyduję, w jaki sposób, i w czyim towarzystwie, będziesz z tej wolności korzystać!
To rzekłszy, rozluźnił swój żelazny uścisk. Tamara nabrała powietrza w płuca, a następnie gwałtownie zakasłała.
– Zostawiam ci tę sprawę do przemyślenia – rzucił Topolski chłodnym, beznamiętnym tonem. – Miejmy nadzieję, że twoja sławna inteligencja, za którą tyle razy chwaliła cię Othilia von Redlich, podpowie ci najbardziej korzystne rozwiązanie.
Po tych słowach odszedł, wtapiając się we wszechogarniający półmrok.
Serce Mateusza przyspieszyło. Poczuł lekką słabość, podobnie jak student, gdy komisja egzaminacyjna debatuje nad jego oceną za niedomkniętymi drzwiami. Zaczął schodzić, bezszelestnie stawiając stopy na kolejnych stopniach. W miarę przybliżania się do epicentrum rozmowy, głosy zdawały się jednak cichnąć, tak jakby dyskutujący małżonkowie zauważyli, bądź też instynktownie wyczuli obecność intruza. Kiedy już dotarł na dół, hol był pusty.
Po chwili z przyległego do kuchni małego pomieszczenia wyszła Tamara. Minęła go bez słowa. Pomimo że twarz miała zupełnie nieruchomą, jej oczy płonęły. Mateuszowi zdało się nawet, że widzi dobywające się ze źrenic czarne ognie, gotowe strawić absolutnie wszystko, co tylko napotkają po drodze.
Oszołomiony, przywarł do poręczy schodów, odprowadzając ją wzrokiem. W końcu, prawie nadludzkim wysiłkiem, wydobył z kieszonki odziedziczony po ojcu zegarek. Było jeszcze wcześnie, do kolacji zostało sporo czasu. Nie wypadało eksplorować spiżarni gospodarzy w pierwszym dniu pobytu w ich domu. Dyskretnie zajrzał więc do kuchni, mając nadzieję spotkać tam Topolskiego. Na próżno.
W rezultacie znalazł się sam z Jadwigą. W milczeniu, z surowo zaciśniętymi ustami krzątała się wokół dużego stołu, zajęta przygotowywaniem posiłku. Wyglądała na starszą niż w rzeczywistości, a po jej dotychczasowej, jowialnej spontaniczności nie pozostał zaś żaden ślad.
– Może pomogę? – zapytał Mateusz, starając się przezwyciężyć otaczającą go zewsząd ciężką, duszną atmosferę.
– Proszę się nie kłopotać – odparła, nawet nie podnosząc wzroku znad półmiska z plastrami sera. – Poradzę sobie.
Garstka zauważył, że drgnął jej podbródek. Było mu gorąco. Poluźnił krawat, wziął głęboki oddech, po czym, nie odezwawszy się już do Jadwigi, udał się w stronę drzwi. Gdy tylko ją otworzył, poczuł na policzkach powiew zimnego, wieczornego powietrza, które trochę go orzeźwiło, choć nie zdołało wywiać z duszy coraz większego niepokoju, wgryzającego się w nią coraz głębiej i głębiej.
W tyle ogrodu majaczyła stara lipa – niemy świadek niedawnej pantomimy. Mateusz podszedł do niej i dotknął chropowatej kory dokładnie w miejscu, gdzie wówczas stał nieznajomy mężczyzna, zidentyfikowany już teraz jako niejaki Wiktor Serafin. Garstka oparł się o pień drzewa dokładnie w tym samym miejscu, co on. Pogrążony w zadumie, zaczął odtwarzać w pamięci całą scenę, uczestnicząc w niej z jego perspektywy.
Wyobraził sobie, że naprzeciwko niego stoi pani Topolska, ubrana w tę samą suknię, którą miała na sobie przed południem. Złotawe światło lamp, dobiegające z okien na parterze i na pierwszym piętrze, delikatnie oświetlało bladą twarz owej wyimaginowanej zjawy, wiatr zaś igrał z fałdami jej sukni. Mateuszowi zdawało się, iż słyszy nawet ich cichy szelest, współbrzmiący z szumem suchych liści drżących na rozłożystych konarach.
Wytworzona przez jego rozchwiany umysł wizja Tamary tak doskonale symulowała rzeczywistość, że widział ją wyraźnie, jak gdyby żona bankiera istotnie znajdowała się tuż obok niego. Czuł nawet na skórze rąk dotyk jej dłoni, słyszał urywany oddech. Tę dziwną, na wpół metafizyczną zadumę przerwał dopiero donośny głos Jadwigi, która z kuchennego okna zawołała go na kolację.
Ociągając się, oderwał plecy od pnia, strzepując z ramion kurz oraz resztki kory. Gdy po raz ostatni pogładził dłonią sędziwy pień, bezwiednie zaczął śpiewać pieśń Schuberta.
Jadwiga tymczasem zniknęła wewnątrz budynku i zamknęła okno. Dostojne drzewo zaszumiało jeszcze na pożegnanie, a następnie ucichło, zanurzając się w nocnej zadumie przy akompaniamencie oddalającego się głosu Mateusza. Dokończył pierwszą zwrotkę tuż przed przekroczeniem progu.
Jeszcze przez jakiś czas nucił ją cicho, aż wreszcie dotarł pod drzwi salonu. Tuż przed wejściem do środka opanowało go uczucie niezręczności. Przechodząc przez próg, słyszał w uszach własne tętno oraz szum płynącej w żyłach krwi. Nie patrząc ani na Klemensa, ani na Tamarę, zajął miejsce naszykowane dlań przez Jadwigę przy dłuższym boku stołu. Małżonkowie siedzieli już naprzeciwko siebie, w absolutnym milczeniu, unikając się wzrokiem.
Dopiero po chwili Topolski oderwał oczy od swego nakrycia i spojrzał na Garstkę.
– Powinniśmy chyba zacząć posiłek od toastu – zaproponował, unosząc do góry kieliszek pełen wytrawnego, czerwonego wina, którego korzenny aromat zaczął się rozprzestrzeniać po całym salonie.
– Za naszego nowego domownika – powiedziała pani Topolska, również unosząc swój kieliszek.
Uśmiechnęła się przy tym do Mateusza.
– Za moich nowych gospodarzy – odwzajemnił toast, okraszając go ukłonem w jej stronę, a następnie w kierunku pana domu.
Tamara upiła mikroskopijny łyk aromatycznego trunku i z wielką ostrożnością odstawiła kieliszek. Mateusz zauważył, że za wszelką cenę stara się opanować, a jednocześnie zamaskować drżenie rąk. Jej rysy wciąż były napięte, może jeszcze bardziej, niż pół godziny wcześniej, gdy tuż po ostrej wymianie zdań z mężem pospiesznie wchodziła po schodach na pierwsze piętro.
Siedziała przy stole po prawej stronie Garstki. Dzieląca ich niewielka odległość pozwalała mu obserwować ją uważnie i dyskretnie. Na lewym boku jej szyi, trochę powyżej kości obojczykowej widniała dość duża, ciemnopurpurowa plama w kształcie elipsy, złożona z kilkudziesięciu mniejszych plamek. Na ów widok Mateusz poczuł duszność i ostre ukłucie w skroniach.
Tymczasem Topolski podał mu półmisek, na którym Jadwiga starannie poukładała artystycznie pozwijane rulony z szynki oraz cienkie plastry szwajcarskiego sera, wszystko posypane suszonymi ziołami przywiezionymi niegdyś z Dalmacji przez Othilię von Redlich.
– Proszę, śmiało, częstuj się – zachęcił młodego przyjaciela. – Ta przyprawa to prezent od naszej miłej baronowej.
Mateusz wziął do ręki srebrny widelec, nadział nań jeden z jasnoróżowych rulonów, po czym bez entuzjazmu położył go na swym talerzu. Następnie upił trochę wina i sięgnął po miseczkę z tartym chrzanem. Przy okazji znów zerknął ukradkiem na Tamarę. Wydawała się zupełnie nieobecna duchem. Patrzyła w bliżej nieokreślony punkt na ścianie, tuż ponad głową swego męża. Pod wpływem odrobiny wina, którą uraczyła się przed chwilą, wymowna blizna na jej szyi nieznacznie pociemniała, przybierając intensywny, prawie śliwkowy odcień.
Rozmowa toczyła się raczej opornie, a nawet nieco sztucznie, gdyż pozbawiało ją płynności stale wzrastające napięcie pomiędzy małżonkami. O ile Klemens zdawał się w pełni panować nad sytuacją, beztrosko opowiadając nowemu domownikowi coraz to inne dykteryjki, o tyle Tamara z każdą minutą stawała się coraz bledsza i coraz smutniejsza. Przez cały czas trwania posiłku nie podniosła wzroku znad nakrycia, zajęta odrywaniem mikroskopijnych okruszków. Układała je na pustym talerzu, tworząc z nich dziwaczne rysunki.
Pomimo najszczerszych chęci, Mateusz nie zdołał odwzajemnić porozumiewawczego uśmiechu, posłanego mu przez Klemensa znad srebrzonej krawędzi kieliszka.
– Jakiś jesteś dziś markotny, Garstka – zwrócił się do niego bankier. – Jeśli cokolwiek sprawiło ci przykrość, nie wahaj się nam tego powiedzieć.
Młodzieniec pokręcił głową.
– Wszystko w porządku – zapewnił.
– Pamiętaj, nie zastanawiaj się ani przez sekundę – zachęcał Topolski, uważnie analizując wzrokiem jego twarz. – Traktuj nas jak rodzinę.
– Przepraszam, jeśli jestem mało rozmowny. Okropnie boli mnie głowa – usprawiedliwił się buchalter.
To mówiąc, mimowolnie zawiesił wzrok na niespokojnych dłoniach Tamary.
Dokładnie w tej samej chwili drzwi otwarły się i do pomieszczenia weszła Jadwiga. Trzymała w dłoni niedużą, srebrną tacę, na której leżało jakieś pismo, zaadresowane kaligraficznym pismem oraz starannie zapieczętowane. W ciemnobordowej lace odciśnięto herb nadawcy.
– To od Othilii – oznajmił Klemens.
Pani domu wciąż nie odrywała wzroku od swego talerza, zajęta układaniem mozaiki z okruszków.
– Od baronowej von Redlich? – zapytał Mateusz, chcąc podtrzymać gasnącą konwersację.
– Tak jest.
Tamara na chwilę podniosła oczy, spojrzała na męża błędnym wzrokiem, po czym znów powróciła do swej czynności.
– To zaproszenie na bal – wyjawił Topolski.
4
U bramy studnia stoi,
Przy niej się lipa pnie;
W jej cieniu śniąc na jawie
Marzyłem całe dnie.
http://www.franzschubert.pl/index.php/piesni/podroz-zimowa/piesni-cyklu-podroz-zimowa/15-lipa-der-lindenbaum
5
Wyciąłem na jej korze
Tyle miłosnych słów;
W radości i w rozpaczy
Szedłem tam znów i znów.
http://www.franzschubert.pl/index.php/piesni/podroz-zimowa/piesni-cyklu-podroz-zimowa/15-lipa-der-lindenbaum