Читать книгу Podziemia - Joanna Pypłacz - Страница 4
Rozdział 1. Przyjcie u baronowej von Redlich
ОглавлениеBył 8 października 1890. Jak zwykle w pierwszą środę miesiąca, baronowa Othilia von Redlich, i – wbrew własnym zapewnieniom – mocno spolonizowana austriacka arystokratka, urządziła wspaniałe przyjęcie dla grona swych najbliższych znajomych. Nie było ich wielu, lecz za to każda z tych osób cieszyła się w Krakowie pewną renomą, i każda z innego powodu.
Jedynie Mateusz Garstka, dwudziestosześcioletni pracownik Galicyjskiego Domu Bankowego, był tu zupełnie nowy. Oszołomiony panującym w pałacu przepychem, którego nie brakło także na stole, wodził oczyma po bajecznie udekorowanym otoczeniu, a także po szykownych strojach współbiesiadników.
– Wnioskuję, mój przyjacielu, żeś nigdy nie przebywał w podobnym miejscu – zagaił siedzący obok niego Klemens Topolski, właściciel i dyrektor wspomnianego banku.
Mateusz pokręcił głową z nieśmiałym uśmiechem.
– Czasem odnoszę wrażenie, że dla miłej baronowej czas zatrzymał się gdzieś w osiemnastym wieku, zanim jej zbłąkana dusza zdążyła się urodzić nie w tym ciele, w którym powinna – szepnął ponownie Topolski.
To mówiąc, spojrzał dyskretnie na wysoko upięte, mlecznobiałe włosy arystokratki. Sporadycznie wpleciono w nie drobne, ciemnopurpurowe kwiaty. Łagodne rysy oraz rozmarzone oczy starej damy sprawiały wrażenie wyjętych z dworskiego portretu namalowanego przed ponad stu laty. Promieniował z nich dziwny smutek, charakterystyczny dla ludzi, którzy, choć przeżyli swe życie w dostatku, wewnątrz okrutnie cierpieli, ku własnemu wstydowi i zgorszeniu.
Mateusz pomyślał o swej matce. Pomimo że w niczym nie przypominała wielkiej damy, jaką była baronowa, jednakże spojrzenie miała dokładnie takie samo, pełne słodkiej niemocy. Zawsze wprawiało go to w melancholię: spojrzenie ptaka uwięzionego w za ciasnej klatce. Uczucie to wzrosło, gdy ukradkiem zahaczył wzrokiem o siedzącego obok Othilii barona Dietmara von Redlicha, starszego pana o minie zadowolonego despoty.
– Jak więc, Garstka, przemyślałeś już moją propozycję? – odezwał się ponownie Topolski, wyrywając Mateusza z głębokiej zadumy.
Ten z opóźnieniem oderwał wzrok od von Redlicha i skierował go na swego rozmówcę.
– Owszem – potwierdził nieśmiało.
– Rozumiem, że rezultat twoich przemyśleń jest dla nas wszystkich korzystny.
Chłopak skinął głową.
– Nie pożałujesz, Garstka – zapewnił Klemens, po czym mocno uścisnął pod stołem jego spoconą ze zdenerwowania dłoń.
Młody buchalter uśmiechnął się niepewnie. Myśli kłębiły mu się w mózgu niczym stado zagubionych ptaków, które, odłączone od klucza przez niespodziewany poryw północnego wiatru, zbłądziły pośród gęstych chmur. Wciąż żywo pamiętał pokazane mu przed kilkoma dniami przez Topolskiego, prostokątne zdjęcie w miniaturze przedstawiające czarnowłosą kobietę o wyrazistych, lecz jednocześnie subtelnych, niepokojąco pięknych rysach twarzy. Jej wielkie, prawdopodobnie czarne lub piwne oczy spoglądały na niego z taką przenikliwością, jakby ich właścicielka, wydostawszy się ze zdjęcia, nagle zmaterializowała się tu i teraz, siedząc dokładnie na miejscu zajmowanym w rzeczywistości przez Othilię von Redlich. Dojrzałe piękno baronowej w dziwny sposób przenikało się z bijącym z fotografii gęstym, melancholijnym urokiem młodej kobiety.
Mateusza ogarnęło dziwne uczucie.
– Oczywiście, że się zgadzam – sformalizował swą akceptację z opóźnieniem, chcąc ją potwierdzić jak najwyraźniej i jak najbardziej oczywiście.
– Lubię cię, Garstka – wyznał Topolski. – Lubię takich szczerych ludzi jak ty. Takich, którzy namyślają się w nieskończoność, a potem ich opór lub entuzjazm jest wprost proporcjonalny do intensywności przemyśleń. To mit, że nasz fach wymaga jedynie spokoju i opanowania. Spokój – tak, opanowanie – oczywiście. Ale nie bez pasji. Bez tego nie ma nic, z przedsięwzięcia zostają zgliszcza.
– Czyżbyś chciał powiedzieć, że przedsięwzięcia odzwierciedlają prywatne postawy swych autorów? – zapytał Mateusz.
– Tak, to właśnie chcę powiedzieć. I chciałbym, żebyś to zapamiętał.
Garstka znów przypomniał sobie twarz kobiety ze zdjęcia. Zrobiło mu się duszno.
– Podzielam twoją opinię, Klemensie – przyznał. – Życie bez pasji jest pozbawione sensu. Można je chyba tylko porównać do pogrzebania żywcem.
Topolski lekko zbladł, tak jakby nagle o czymś sobie przypomniał.
– Lepiej bym tego nie ujął – powiedział po chwili krótkiej zadumy, odzyskując swą zwyczajną energię.
Po tych słowach uniósł kryształowy kielich pełen słodkiego, musującego wina.
– Za pasję! – wzniósł toast.
– Za pasję! – dołączył Dietmar von Redlich.
– Za pasję! – powtórzył chór pozostałych gości.
Othilia uśmiechnęła się nostalgicznie.
Dalszą część przyjęcia Mateusz spędził pogrążony w zamyśleniu. Co pewien czas wyrywały go z tego stanu wybuchy spontanicznego śmiechu oraz pytania skierowane bezpośrednio do niego, na które nie wypadało nie udzielić choćby zupełnie zdawkowej odpowiedzi.
– Jak się panu pracuje u pana Topolskiego? – zagaiła jedna ze starszych dam, siedząca w pobliżu Othilii von Redlich.
– Znakomicie – odparł.
– Jest pan taki młody, przed panem wielkie perspektywy, kariera… – odezwał się siedzący obok damy elegancko ubrany starszy mężczyzna.
– Przy takim protektorze pójdzie panu jak z płatka! – zawtórowała chrapliwym szeptem młoda, lecz przedwcześnie zasuszona sąsiadka owej pary. Jej specyficzna toaleta skojarzyła się Mateuszowi z mumią owiniętą w połyskujące, satynowe bandaże.
– Z pewnością – potwierdził z grzecznym uśmiechem.
Ograniczając swój udział w rozmowie do absolutnego minimum, zstępował coraz głębiej w odmęty fantazji, wyobrażając sobie już to słynną willę Topolskiego (której – choć z bankierem byli na „ty” – nigdy nie widział osobiście), już to salon, już to gabinet. Najbardziej jednak zaprzątała mu głowę postać Tamary, gdyż tak właśnie miała na imię tajemnicza kobieta uwieczniona przez fotografa w prostokątnej miniaturze. Jej intensywne spojrzenie zdawało się penetrować aż do głębi jego duszy.
Jedyną osobą – oprócz samej baronowej – na którą zwrócił uwagę tego wieczoru, był pewien mężczyzna około lat czterdziestu pięciu. Człowiek ten raz po raz wtrącał w rozmowę krótkie, nieco sarkastyczne uwagi. Dystans, jaki wokół siebie wytwarzał, dawał się odczuć niemal fizycznie, niczym niewidzialna bariera chłodu odgradzająca go od pozostałych uczestników przyjęcia.
Othilię von Redlich traktował z niebywałą rewerencją, graniczącą prawie ze służalczym uniżeniem. W każdym skierowanym do niej zdaniu zręcznie ukrywał wyrafinowany komplement. Stopniowo omotywał w ten sposób wiekową arystokratkę – niczym pająk muchę – lepką nicią pochlebstwa, wytwarzając wokół niej szczelny, jedwabisty kokon, z którego nie było już ucieczki.
W Mateuszu człowiek ten wzbudził jednocześnie fascynację i grozę. Jego kamienna twarz (nieco postarzona, do złudzenia przypominałaby upiorną maskę Il Commendatore z opery Mozarta), nie wyrażała żadnych emocji, z wyjątkiem sztucznego podziwu dla niebywałej mądrości, urody oraz wszelakich cnót baronowej. Na resztę obecnych na przyjęciu gości spoglądał natomiast z ironiczną pobłażliwością, plasując się samozwańczo wysoko ponad nimi.
– Nie mogę odżałować pańskiego ostatniego wykładu – zwróciła się doń Othilia, unosząc brwi nad swym cienkim, kościstym nosem. – Podobno mówił pan o prehistorycznych owadach…
– Nie ma pani czego żałować, baronowo von Redlich – odparł z pełnym galanterii uśmiechem.
– Jak to?
– Ten wykład adresowany był do szerokiego grona słuchaczy. Dla pani, z wiedzą, jaką pani posiada w temacie, przygotowałem coś lepszego: prywatne spotkanie w katedrze. Tylko pani, ja i eksponaty, dostępne tylko dla pani.
Na te słowa zgaszone dotąd oczy Othilii rozbłysły jasnym światłem, na podobieństwo dziecka, któremu obiecano wymarzony prezent.
– Ależ panie profesorze! – zawołała głosem pełnym entuzjazmu. – Tyle kłopotu tylko dlatego, że akurat w dniu wykładu zmogła mnie migrena!
– Taki kłopot to dla mnie najwyższa przyjemność – odrzekł mężczyzna, spoglądając na nią spod swych gęstych, lekko szpakowatych brwi.
Kwaśny uśmiech na twarzy Dietmara von Redlicha nie zdołał zmniejszyć jego pewności siebie. Zdawała się ona nie tylko nie maleć, lecz wzrastać wprost proporcjonalnie do spłycania się wytwornego small talk.
– Powoli zaczynam rozumieć pański fenomen, Herr Hildebrand – skomentował baron, celowo opuszczając tytuł akademicki.
– Słucham, panie baronie – zwrócił się doń przyjaźnie naukowiec, wciąż z tą samą, niewzruszoną miną.
Arystokrata nie odpowiedział, pozostawiając swój komentarz w sferze enigmatycznej wieloznaczności. Kilka osób, w tym Klemens Topolski, uśmiechnęło się dyskretnie. Othilia natomiast posmutniała, spuszczając wzrok w wyrazie wstydliwej rezygnacji. Jej poorane siatką drobnych zmarszczek policzki płonęły teraz żywym ogniem. Na ten widok Mateusz poczuł bolesne ściśnięcie w gardle.
Profesor Hildebrand tymczasem zdawał się niczego nie zauważać. Wodził po ogromnej jadalni swym kamiennym wzrokiem, tak jakby poszukiwał wśród pozostałych gości śmiałka, który odważyłby się stawić mu czoło w pojedynku na panowanie nad emocjami.
– Ciekawe spostrzeżenie… „Mój fenomen”… – podchwycił z właściwym sobie sarkazmem w głosie.
Baronowa von Redlich, wciąż zawstydzona, nie odrywała wzroku od kryształowego kielicha i pozostałej na jego dnie odrobiny czerwonego wina. Mateuszowi skojarzyło się ono z zakrzepłą krwią. Dreszcz grozy przebiegł mu po plecach. Tymczasem zimne, spokojne oczy profesora Hildebranda zwróciły się właśnie w jego stronę, drążąc źrenice niczym dwa sztylety wyciosane z lodu.