Читать книгу Sekretne dziecko - Kerry Fisher - Страница 13
CZĘŚĆ PIERWSZA
SUSIE
ROZDZIAŁ 10
Grudzień 1977
ОглавлениеMoja druga córka urodziła się 1 grudnia 1977 roku. Położna roześmiała się, kiedy w pierwszym odruchu zapytałam, czy dziecko jest zdrowe, a nie jakiej jest płci. Nie mogłam jej przecież powiedzieć, że spodziewałam się kary. Teraz, gdy maleństwo było już na świecie i wrzeszczało wniebogłosy, dręczyły mnie koszmary, że mogę je przypadkiem skrzywdzić: wyślizgnie mi się z rąk i rozbije sobie główkę, wózek wjedzie na jezdnię, bo zapomnę o hamulcu, albo stracę przytomność, gdy ona będzie w kąpieli.
Danny odganiał ode mnie te troski.
– Nigdy nie dopuściłaś, żeby coś złego stało się Louise, odpukać. Jesteś wspaniałą matką. Teraz powinnaś się martwić jedynie o to, żebyśmy jej wybrali odpowiednie imię.
Danny chciał nazwać ją Leią, ponieważ uwielbiał Gwiezdne wojny. I oczywiście, było to idealne imię dla „księżniczki”. Ja jednak upierałam się przy Grace, bo za każdym razem, kiedy słyszałam hymn Amazing Grace, myślałam o dniu twoich narodzin. Chciałam, żebyś był obecny w jej życiu, stał się w jakiś sposób częścią swojej siostry, i miałam wrażenie, że to imię może być swoistym ogniwem łączącym was ze sobą, co prawda wątłym, bo przecież nigdy się nie spotkaliście.
Danny wypróbował brzmienie tego imienia.
– Grace. Gracie. Moja wspaniała Gracie. – Skinął głową. – Może być. Ty wykonałaś całą ciężką pracę, więc masz prawo wyboru. – I tak oto nasza córka została Grace Leią.
Po przyjściu z nią do domu przez trzy dni nie spałam. Kiedy zabrakło pielęgniarek, które wciąż wchodziły i wychodziły, kiwały głowami, że dziecko tak pięknie je, i dziwiły się, czemu jest takie drobne, bałam się zasnąć, żeby w tym czasie nic jej się nie stało. Jak tylko zamykałam oczy, widziałam ogromne schody w Domu Matki i Dziecka, długą balustradę, którą musiała wypolerować jakaś nieszczęsna dziewczyna. Lewą ręką trzymając się poręczy, a w prawej ściskając walizkę, z trudem stawiałam nogi na kolejnych stopniach. Byłam bez ciebie.
W końcu Danny odebrał mi Grace.
– Musisz się przespać, Susie, dłużej tak nie pociągniesz. Przecież przy Louise się tak nie zachowywałaś i nic jej się nie stało. Ja z nią posiedzę.
– Obiecujesz? Obiecaj, że nie zaśniesz.
Widziałam, że jest zmęczony, zauważyłam, jak opadły mu ramiona, gdy zdał sobie sprawę, że urodzenie następnego dziecka wcale mi nie pomogło, sprawiło jedynie, że przeniosłam uwagę z jednych trosk na inne. Prawdopodobnie przez ostatnich dziesięć lat zastanawiał się, gdzie się podziała tamta dziewczyna, która podrywała się z krzesła przy pierwszych taktach Let’s Twist Again, i miał nadzieję, że przyjście na świat wytęsknionego maleństwa pomoże mu ją odzyskać. Tymczasem zamiast zasypać ten rów między nami, oddzielający życie przed i po utracie ciebie, narodziny Grace odgrzebały wszystko to, co usiłowałam pogrzebać.
W końcu miałam rodzinę dwa plus dwa, o jakiej marzyłam, ale Louise okazywała bardzo małe zainteresowanie młodszą siostrą.
– Nie ma sensu z tobą rozmawiać, kiedy o n a tu jest.
Starałam się nie rozpraszać, kiedy Louise do mnie mówiła, ale wystarczyło, żeby Grace mruknęła, a już biegłam poprawić jej sweterek, okryć ją kocykiem, sprawdzić, czy jej się odbiło, przytulić, pokołysać.
Moja obsesja na punkcie Louise i jej ocen szkolnych ustąpiła nowej obsesji: potrzebie zapewnienia niemowlęciu świeżego powietrza. Codziennie chodziłam z nią wiele kilometrów, głośnymi krokami odganiając wszystkie swoje strachy. Póki Grace znajdowała się w wózku, wiedziałam, że jest bezpieczna. Gdy była w pokoju na piętrze, nie mogłam nawet pozmywać naczyń bez sprawdzania, czy przypadkiem nie wetknęła głowy między pręty łóżeczka. Po południu Grace spała, a ja przekonywałam samą siebie, żeby nie iść na górę i nie patrzeć na zegar dziadka wybijający kwadranse. Najczęściej jednak nie wytrzymywałam i w końcu wbiegałam z bijącym sercem do dziecięcego pokoju, a tam oblizywałam palec i przykładałam małej do noska, by z ulgą poczuć jej ciepły oddech.
Danny na początku był tolerancyjny, niemal dumny z mojego oddania córce. „Ile marchewek jej dzisiaj rozdrobniłaś?”, „Nie martw się, wysterylizowałem łyżeczkę księżniczki”, „Jak długo pozwoliłaś jej płakać? Całe dwie sekundy? Coś takiego!” Z czasem te żarty ustąpiły szeptanym rozmowom w kuchni z moją mamą, z których dobiegały do mnie fragmenty, takie jak: „Myślisz, że powinna iść do lekarza?”, „wpływ na Louise”, „odchodzę od zmysłów”.
Kiedy Grace miała pięć miesięcy, wiedziałam, że dłużej tak być nie może. Dlatego po Wielkanocy, niczym mysz, która krąży wokół pułapki z serem, choć wie, że to niebezpieczne, poszłam do parku, gdzie miałam nadzieję spotkać Jeanie z dziećmi. Tłumaczyłam sobie, że dwie okaleczone osoby raczej nie uleczą się nawzajem, ale moje pragnienie porozmawiania z kimś, kto może zrozumieć tornado emocji uwolnionych przez urodzenie dziecka, było silniejsze od rozsądku.
Odnalezienie jej nie zajęło mi wiele czasu. Pomachała do mnie, jakby mój widok w ogóle jej nie zdziwił.
Pochyliła się nad wózkiem, żeby obejrzeć Grace.
– Czyli znowu dziewczynka?
Wiedziałam, że w ten sposób pyta, czy nie wolałam chłopca, który mógłby zastąpić mi ciebie. W rozmowach z ludźmi spoza rodziny nigdy nie poruszałam spraw osobistych, żebym i ja nie musiała dzielić się informacjami o własnym życiu. Tym razem jednak zapytałam, jakbym znała ją od zawsze:
– A ty poczułaś się lepiej, kiedy urodził ci się chłopak?
Zupełnie jakbym miała prawo grzebać w głębi jej serca bez żadnych wstępów, chociażby o pogodzie.
– To nic nie zmieniło – odpowiedziała. – Z czasem było coraz gorzej. Ciągle miałam nadzieję, że jedno z nich, to następne, zjawi się z czarodziejską różdżką i nawet jeśli nie odzyskam spokoju, to może przynajmniej przestanę się czuć tak, jakbym miała nóż wbity w brzuch. Ale tak się nie działo. Za każdym razem prawie rozpadałam się na kawałki. Chociaż plusem posiadania takiej czwórki jest to, że nie mam czasu o tym myśleć.
Uwielbiałam tę jej szczerość. Przy niej miałam wrażenie, jakby ktoś magicznym pokrętłem zmniejszał siłę mojego szaleństwa. U mojej matki współczucie przerodziło się w obawę, że Danny mnie porzuci: „Nie myśl, że on się z tobą nie rozwiedzie. Teraz to dużo łatwiejsze niż kiedyś. Młodzi dzisiaj nie umieją się zamknąć i podporządkować tak jak my, a nie zabraknie kobiet, które chętnie skorzystają z okazji. Musisz przestać użalać się nad tym, czego nie masz, i skupić się na tym, co masz”.
Stałyśmy z Jeanie przez chwilę, obserwując troje jej dzieci na placu zabaw. Najstarszy chłopiec tak mocno popychał siostrę i młodszego brata na huśtawce, że z trudem się hamowałam, by nie krzyknąć. W końcu wskazałam ich ruchem głowy.
– Nie boisz się, że coś małemu może się stać? – Robiłam wszystko, żeby mój głos brzmiał obojętnie, jak w najzwyklejszej konwersacji, a nie jakby wyrywał się ze mnie ostrzegawczy wrzask: Przestań, zaraz kogoś zabijesz!
Jeanie tylko wzruszyła ramionami.
– Nic im nie będzie. – Roześmiała się. – Robili już gorsze rzeczy. Przedwczoraj weszłam do nich na górę, a Rick i Sarah włazili właśnie na szafę, żeby skoczyć na łóżko. Tydzień wcześniej Rick dobrał się do piły mojego męża i przeciął gałąź w ogrodzie na pół. Mały urwis.
Przypomniało mi się, jak sprawdzałam cały dom, szukając ostrych przedmiotów, wszystkiego, co Grace mogłaby na siebie ściągnąć, kiedy zaczęła raczkować, i jak nie pozwalałam Danny’emu zamawiać węgla na zimę, bo oczyma duszy widziałam Grace wpadającą do ognia.
– Naprawdę nie boisz się o nich?
Jeanie spojrzała na mnie.
– Chyba tak, trochę. Ale mój ojciec na nic mi nie pozwalał, na wszystko miał jakąś cholerną zasadę: nie wolno nam było się spóźniać; wściekał się, jak zobaczył na nas kroplę błota; lał nas pasem, jak zostawiliśmy zabawki na podłodze w pokoju. I skończyło się tym, że się wykoleiłam. Moim dzieciom będę się kojarzyła z dobrą zabawą, choćby nie wiem co.
Zazdrościłam jej takiego podejścia. Dobrze wiedziałam, jakimi przymiotnikami opisałaby mnie Louise, i „zabawna” z pewnością do nich nie należał.
– Chciałabym być taka. Ja o wszystko się martwię.
Obróciła się w moją stronę.
– Najgorsze już się nam przydarzyło. Nic gorszego stać się nie może.
Stałam naprzeciw niej i przyglądałam się tej piegowatej twarzy, hardo uniesionej głowie osoby, która nie ma zamiaru przepraszać za to, kim jest. Nie przejmowała się tym, że połowa matek na placu zabaw cmoka z dezaprobatą na widok jej syna, który stoi na huśtawce i tak ją rozhuśtuje, że niemal dosięga do górnej poprzeczki. Nawet nie drgnęła jej powieka, kiedy przebiegł przez piaskownicę, obsypując wszystkie dzieci piaskiem. Jeszcze do niedawna byłabym w gronie tych kobiet wyrażających oburzenie. Chwyciłabym Louise za rękę, głośno mrucząc jej do ucha: „Trzymaj się z dala od tego chuligana”.
Teraz jednak Jeanie wzbudzała mój podziw. Otoczenie surowo ją oceniało, a ona pokazywała im wszystkim środkowy palec, zupełnie nie przejmując się tym, co ktokolwiek sobie myśli. Mogłam się od niej wiele nauczyć.
Dopiero po kilku latach cotygodniowych spotkań w parku zaufałam Jeanie na tyle, że postanowiłam przedstawić ją Danny’emu. Kiedy już po raz pięćdziesiąty przypomniałam jej, że Danny nic nie wie o moim pobycie w Domu Matki i Dziecka, powiedziała:
– Może cię to zdziwi, ale nie rozgłaszam wszem wobec, że byłam w ciąży z marynarzem, który zaraz potem dał nogę do Brunei. Raczej nie jest to temat, do którego bym się wyrywała. Powiemy prawdę. To znaczy moją wersję prawdy. Czyli to, co wspólnie uzgodnimy. Że wpadłyśmy na siebie na Srebrnym Jubileuszu, a potem znowu w parku i zaprzyjaźniłyśmy się, bo mamy dzieci w podobnym wieku. I tyle.
Jak zwykle, dla Jeanie wszystko było proste.