Читать книгу Sekretne dziecko - Kerry Fisher - Страница 5

CZĘŚĆ PIERWSZA
SUSIE
ROZDZIAŁ 2
Październik 1968

Оглавление

Nie potrafiłam się przemóc, by wyjść na powitanie Danny’ego, rozpychać się wśród tych wszystkich żon, szukać wzrokiem jego ciemnych włosów i sympatycznej twarzy. Wysłałam mu wiadomość przez jedną ze znajomych, że Louise jest chora i czekam na niego w domu. Kiedy indziej pognałabym do portu, żeby stać w pierwszym rzędzie, drżąc z niecierpliwości, pragnąc jak najszybciej oderwać go od kompanów wykrzykujących: „Na razie, Danny!”, przejąć go od tej grupy, która zastępowała mu rodzinę przez piętnaście miesięcy pobytu na morzu. Kiedy indziej tęskniłabym za jego obecnością w salonie, za tym zamieszaniem, kiedy podśpiewywał piosenki Engelberta Humperdincka, Toma Jonesa i Beach Boys. Niektóre żony nieomal bały się powrotu mężów, bo to łączyło się z ograniczeniem wolności. Inne narzekały na dodatkowe obowiązki: „O rany, znowu codziennie trzeba będzie gotować porządny posiłek… skończy się wyskakiwanie na rybę z frytkami… i to wszystko jeszcze, zanim go zbierze na amory”.

Ja natomiast lubiłam powroty Danny’ego i to nasze poznawanie się od nowa. Na początku tańczyliśmy nieśmiało wokół siebie. On nie był typem, który natychmiast biegłby do sypialni, na schodach zdzierając ze mnie ubranie. Podczas ostatniego pobytu w domu, kiedy Louise w końcu zasnęła, zmęczona podrzucaniem i kołysaniem, wyciągnął do mnie rękę: „Przygotujesz mi kąpiel, gdy będę się przebierał?”.

Oboje wiedzieliśmy, że skończymy w łóżku. Oczywiście, że tak. Byliśmy małżeństwem i byliśmy młodzi. Mimo to czułam się niezręcznie, dziwnie skrępowana tym, że zobaczy mnie nagą, że go rozczaruję, że nie sprostam tej miłości i tęsknocie wyrażanej w jego listach: „Nie wiem, jak wytrzymam te ostatnie tygodnie. Czas okropnie mi się dłuży. Ciągle o tobie myślę”. W końcu nakłonił mnie, żebym weszła do wanny wraz z nim i mydlił mi plecy, gładząc każdy centymetr mojej skóry, aż te miesiące i kilometry między nami skurczyły się do wielkości, z którą potrafiliśmy sobie poradzić. Po kilku dniach znowu było tak, jakby nigdy nie wyjeżdżał.


Jakie to się wydawało proste w tej chwili. Oczywiście, zawsze się martwiłam, czy nadal będę dla niego atrakcyjna, czy dorównam jego wyobrażeniom, które przechowywał w myślach przez cały pobyt na morzu. Czy nie poczuje się znudzony, mając za towarzystwo tylko nas, czy nie będzie mu brakowało tej atmosfery, żartów i przekomarzań z innymi marynarzami, do których przywykł na statku. Bałam się, że niedostatecznie wykorzystam ten czas, gdy on jest z nami, z niepokojem myślałam o chwili, kiedy znowu nas opuści. Teraz te wszystkie troski zdawały się niczym w porównaniu z pytaniem, czy zauważy, że urodziłam dziecko, kiedy on pływał po Morzu Południowochińskim.

Za kilka godzin miał przekroczyć próg domu, a mnie cały opracowany z mamą plan utrzymania dziecka w tajemnicy wydał się szalony. Od chwili, kiedy na tańcach zagrano I Love You Because You Understand Me i Danny wyciągnął do mnie rękę, mówiąc: „Czy mogę prosić?”, ta piosenka stała się naszym hymnem. Rozumieliśmy się nawzajem. Nie musieliśmy kłamać. Nie byłam jedną z tych żon, które z pieniędzy przeznaczonych na życie kupują sobie nową bluzkę, a potem zbywają pytania słowami: „Mam ją od dawna”.

Pisałam do Danny’ego i mówiłam mu o swoich wyjściach z przyjaciółmi. On odpisywał: „Cieszę się, że radzisz sobie z samotnością. Z drugiej strony, muszę przyznać, że jestem trochę zazdrosny. Żeby tylko żaden z facetów nie zawrócił ci w głowie… Ty i Louise jesteście dla mnie wszystkim!”. Uśmiechałam się, gdy to czytałam.

Tańczyłam z innymi, gdy mnie prosili, ale nigdy więcej niż dwa razy, czasem trzy, jeśli to był naprawdę dobry tancerz. Kiedy melodia miała rytm, nogi same rwały mi się do tańca. Bardziej nachalni adoratorzy, widząc to, pytali urażeni: „Jak możesz mówić, że nie masz ochoty tańczyć? Ledwie utrzymujesz ręce i nogi w spokoju”. Jednak nawet gdy któremuś udało się mnie przekonać, na nikogo nie patrzyłam tak jak na Danny’ego.

Kiedy wrócił do Portsmouth w czerwcu 1967 z wyprawy, po której jeszcze spędził kilka tygodni w Szkocji, Louise miała czternaście miesięcy i już mówiła „dada”, oczywiście ku zachwytowi Danny’ego. Mieliśmy przed sobą wspaniały miesiąc urlopu i wkrótce wróciliśmy do dawnego rytmu sobotnich wyjść na potańcówki. Moi rodzice zostawali wtedy z Louise. Tata żegnał nas w drzwiach: „Idźcie, bawcie się, korzystajcie z tego, że jesteście młodzi”. Czułam się jak królowa balu, kiedy Danny obracał mnie w takt A Little Bit Me, A Little Bit You. Lekkość jego ruchów przekładała się na swobodne wirowanie spódnicy wokół moich kolan.

W pierwszą taką sobotę orkiestra poprosiła, by jakiś ochotnik zaśpiewał z nimi na scenie refren: What Becomes of the Broken Hearted?

„Zapraszamy tylko osoby, które umieją śpiewać, nie chcemy, żeby sala opustoszała”.

„Idź, Susie”, zachęcał mnie Danny.

Opierałam się, rozdarta między przypływami odwagi a chęcią ukrycia się pod ścianą, ale Danny przepchnął mnie do przodu. Lider zespołu, Rob, kucnął na skraju sceny.

„Jak masz na imię? I uważasz, że umiesz śpiewać? Wypróbujemy ją?!”

Rozległy się głośne wrzaski. Rob zaśpiewał początek i podsunął mi mikrofon. Gdy zaśpiewałam kolejne wersy, opadł na pięty. „A to niespodzianka. Słyszeliście to?”

I nagle kilkanaście rąk uniosło mnie na scenę. Nie spuszczałam wzroku z Danny’ego, który uśmiechał się tak szeroko, jakbym dawała koncert w Albert Hall, a nie wyśpiewywała refren w zatłoczonej sali, w której czuć było papierosami i stęchłym piwem.

Przez kilka kolejnych sobót Rob w pewnym momencie rozglądał się po zebranych i zapraszał mnie gestem do udziału w występie. Danny nie miał nic przeciwko temu, bawił się z żonami i dziewczynami swoich przyjaciół, które aż się rwały do tańca z królem jive’a. Przed wejściem na scenę urządzałam wielkie widowisko ściskania Danny’ego – publiczne okazanie wzajemnego prawa własności. Przy każdej piosence o miłości patrzyliśmy na siebie i przez chwilę czy dwie wszyscy dokoła przestawali dla nas istnieć, i byliśmy tylko my w naszym własnym świecie. Następnego dnia, przy niedzielnym obiedzie, Danny opowiadał moim rodzicom, które piosenki wykonywałam, i namawiał mnie, żebym śpiewała dla nich fragmenty. Tata żartował, że Danny powinien uważać, żebym mu nie uciekła z Beatlesami, a mama tylko wtrącała: „Może jeszcze kapustki? Bułeczkę? No co ty, taki kawał chłopa, może jeszcze ziemniaczków?”. Wiedziałam, że jak tylko obie wyjdziemy do kuchni po szarlotkę, znowu będzie mi wbijać do głowy podstawowe zasady utrzymania „takiego porządnego mężczyzny jak Danny” – jakby on nie potrzebował nawet kiwać palcem, żebym przy nim została. „Pamiętaj, żeby czuł się najważniejszą osobą w twoim życiu. Nie pozwól, żeby to całe śpiewanie uderzyło ci do głowy”.

Takie gadanie działało mi na nerwy, ale za każdym razem, gdy stawałam na scenie z mikrofonem w ręce, czułam się jak gwiazda z programu „Top of the Pops”. Nie byłam wtedy nudną Suzanne Duarte z Portsmouth, która połowę życia spędza na czekaniu na list od Danny’ego, a drugą połowę na odliczaniu dni z niecierpliwością lub niepokojem, zależnie od tego, czy zbliża się jego przyjazd, czy wyjazd. Patrząc na tych ludzi kołyszących się w rytm The Green Green Grass of Home albo szalejących do Good Vibrations, czułam się tak, jakby o mojej wartości stanowiło to, kim jestem, a nie przypisana mi rola żony i matki. W głębi duszy podobała mi się myśl o sobie jako nowej Cilli Black. Obcięłam sobie nawet włosy tak krótko jak ona, ale kiedy Danny zauważył: „Wyglądasz jak Cilla!”, odparłam, żeby się nie wygłupiał, i że fryzjer niedokładnie zrozumiał, o co mi chodziło.

I oto na początku lipca, kiedy już byłam strzępkiem nerwów, bo Danny wybierał się w najdłuższą z dotychczasowych misji, zmarł mój ojciec. Za kilka dni skończyłby czterdzieści sześć lat. W dniu jego urodzin zamiast tortu i szampana mama kupiła steki, a w miejscu, w którym powinien siedzieć tata, stanęło dziecięce krzesełko z Louise. To wtedy dostałam kieszonkowy zegarek po ojcu. A tydzień później, gdy jego pędzel do golenia wciąż stał na umywalce i zapach jego wody kolońskiej jeszcze nie wywietrzał z sypialni rodziców, pożegnałam Danny’ego na piętnaście miesięcy.

Jeszcze do niedawna widząc kogoś, kto siedział w fotelu i użalał się nad sobą, mówiłam: „Trzeba wziąć się w garść”. Nagle zdałam sobie sprawę, że rozpaczy nie da się zebrać w stado i zapędzić do zagrody. Ta słabowitość, bierność, którą kiedyś pogardzałam, teraz chwyciła mnie w swoje sidła. Jedynym, co zmuszało mnie do wstania rano z łóżka, był płacz Louise dobiegający z jej pokoju. Czasami leżałam jeszcze chwilę, słuchając, jak kopie w pręty łóżeczka. Dni do powrotu Danny’ego ciągnęły się jak ciemny labirynt, w którym sama nie czułam się pewnie. Wtedy myślałam o mamie, która nigdy sama nie zapłaciła żadnego rachunku, nigdy nie zamawiała węgla, nigdy nawet nie wymieniła w domu żarówki, a mimo to po śmierci ojca wciąż skądś czerpała siły, by iść naprzód. „Dam radę, kochanie. Jakoś muszę”. W poczuciu winy zmuszałam się, żeby wyjąć Louise z łóżeczka.

Po upływie kilku tygodni mama zaczęła mnie namawiać do wychodzenia z domu i spotykania się ze znajomymi: „Oderwiesz myśli od innych rzeczy. Dla Louise nie jest dobrze przebywać z mamą, która się tak rozkleja. Tata nie chciałby tego, Danny też nie. Ja zajmę się Louise. A ty wybierz się do kina z innymi żonami”.

Ale inne żony wolały iść na tańce. A zespół muzyczny chciał, żebym śpiewała.

Jaka byłam głupia.

Sekretne dziecko

Подняться наверх