Читать книгу Trzeci brzeg Styksu - Krzysztof Beśka - Страница 10
3
ОглавлениеPodpułkownik Maksimow, policmajster miasta Łodzi, od samego rana żył niezbyt jasnym, ale za to jakże krzepiącym przeczuciem, że dzisiaj nic złego się nie wydarzy.
Nie miał tu na myśli, rzecz jasna, miasta wraz z przedmieściami i wszystkich podległych mu rewirów: tam przecież zawsze coś się działo. Między kilkuset tysiącami ludzi, różniących się od siebie tak statusem społecznym, narodowością, jak i wyznaniem i temperamentem, w dodatku obcujących ze sobą w niezbyt przestronnych warsztatach i kantorach, ograniczonych przez śmiercionośne maszyny przestrzeniach fabryk, wreszcie w wąskich ulicach, ciemnych zaułkach i ciasnych mieszkaniach – nigdy nie brakowało przecież okazji, by dźgnąć sąsiada nożem pod żebro, poddusić za pomocą krawata, rozbić mu głowę cegłą lub jakimś metalowym narzędziem, którego właściwe zastosowanie jest zupełnie inne.
Co do tego wszystkiego, powtórzmy, Maksimow nie miał złudzeń. W sercu nosił jednak nadzieję, że on sam, oddzielony na jakiś czas od świata dzięki grubym murom, okratowanym i dodatkowo osłoniętym ciężkimi storami oknom, wreszcie solidnym, dębowym drzwiom – jest dzisiaj bezpieczny. Nawet gdy raz po raz jakimiś drogami przedostawały się do jego uszu strzępy rozmów czy inne odgłosy, podpułkownik trwał w tym sycącym przeświadczeniu.
– Wot, sobaka!
– Mów, dobrze ci pan okołotocznyj radzi. Mów całą prawdę jak na spowiedzi, a wszyscy zaraz pójdziemy do domu.
– Na twoim miejscu, Rosenbaum, dałbym na mszę za swoją duszę. No tak, ale u was przecież nie ma mszy…
– To kiedy, powtórzcie, mąż zaginął? Siódmego?
Kiedy te dźwięki stawały się zbyt głośne i natarczywe, policmajster wracał myślami do rodzinnego miasta, Moskwy, a także do swojego podmiejskiego letniego domku, gdzie uwielbiał przebywać: łowić ryby, pić schłodzoną w studni wódkę, zbierać miód z uli, a miał ich ponad tuzin, wieczorami zaś przyjmować gości, przyjaciół i dobrych znajomych. Przestał już liczyć lata, które minęły od chwili, gdy otrzymał przydział w dalekim mieście w Priwisliańskim Kraju, mieście, którego – brudnego, zadymionego i hałaśliwego jak żadne inne – nienawidził z całego serca.
A gdy tęsknota stawała się już nie do zniesienia, przez kilka chwil spoglądał na wyciągnięte z szuflady biurka fotografie wykonane podczas ostatniej kanikuły i przenosił się myślami do rodzinnych stron. Przy życiu trzymał go także fakt, że na świecie panowała już wiosna, zbliżało się lato, a wraz z nim pora urlopów.
– Już niedługo, naprawdę niedługo. Jeszcze kilka tygodni – uspokajał się na głos, ale tylko wtedy, kiedy był sam.
Często też wstawał Maksimow ze swojego fotela, robił kilka kroków po gabinecie, przy akompaniamencie skrzypienia wysokich, wypucowanych na glanc butów. Nalewał sobie nieco herbaty z samowara, który służącemu kazał zawsze ustawiać na biurku, co mogło być niezgodne z przepisami, ale kto mógł mu tego zakazać, no kto?
Siedziba policmajstra Łodzi mieściła się tymczasowo w wynajętej kamienicy Bertolda Deringa przy ulicy Zawadzkiej 10. I mimo tej doraźności, czasem nieco kłopotliwej, adres ten dobrze znali wszyscy mieszkańcy miasta, więc w zależności od tego, co miał na sumieniu, udawali się pod niego chętnie lub pod przymusem. Wszak czym innym było bezinteresowne poinformowanie władz o tym, że sąsiad dopuszcza się nadużyć, a czym innym, że właśnie padło się ofiarą podobnego nadużycia...
Maksimow ponownie usiadł wygodnie za biurkiem, pociągnął łyk z filiżanki, popatrzył na wąską kreskę światła między storami. I nie wiadomo, która z tych trzech prostych czynności sprawiła, że poczuł znów miłość do świata. Wstał, kilkoma sprężystymi krokami przemierzył swój gabinet, po czym znalazł się w obszernym korytarzu.
– Wasze błagorodije... – zaczął coś mówić jakiś młokos w czapce na bakier, ale przełożony minął go bez słowa.
Szedł krokiem władcy długim korytarzem i nikt go już nie zaczepiał, nie niepokoił. Podwładni patrzyli na niego z oddaniem, a interesanci z czcią należną urzędowi.
Mijając otwarte drzwi jednego z pomieszczeń, policmajster Maksimow kątem oka dostrzegł jednego ze swoich oficerów i siedzącą naprzeciw niego kobietę. Była zwrócona profilem, jednak to wystarczyło, by ocenić, że jest bardzo piękna. A kiedy się odezwała, pułkownik nie miał już wątpliwości, że jego podwładny ma do czynienia z prawdziwą damą.
Czerkasow. Dobry, ale młody, nieopierzony. Oby tylko wstydu jakiego nie przyniósł – zaniepokoił się, chyba po raz pierwszy tego dnia.
Stanął pod ścianą i niezauważony zaczął przysłuchiwać się rozmowie.
– Powiada pani, że mąż przyjechał do Łodzi, bo miał obiecane miejsce w fabryce – powiedział lejtnant Czerkasow, stukając kilka razy obsadką pióra o blat stołu.
– Tak jest – potwierdziła kobieta ze spokojem. – Miał zajmować się końmi.
– Wiele razy spotykaliśmy się z podobnymi historiami – westchnął policjant. – Ktoś przyjeżdżał do miasta, nie mając pewności, że szybko dostanie gdzieś miejsce. Powiem więcej: to się rzadko zdarza. Właściwie wcale. Trzeba mieć koneksje albo dobre wykształcenie. Może mąż pani po prostu nie chciał jej martwić?
– Ufamy sobie – wtrąciła ona, ale oficer zdawał się jej nie słyszeć.
– Często jest też tak, że ktoś, kto rzadko albo nigdy nie był w taki wielkim mieście jak Łódź, ulega różnym pokusom.
– Co pan ma na myśli?
– Wiele pewnego rodzaju rozrywek jest dla niego zupełną nowością...
Idiota! – skwitował w duchu policmajster Maksimow. I już był gotów z miną wybawiciela wkroczyć do pokoju, w którym składała zeznania żona poszukująca męża, kiedy poczuł czyjąś bliską obecność. Skrzywił się, sapnął, odwrócił powoli.
Stojący przed nim na baczność młokos w czapce na bakier minę miał niewyraźną. Robił wszystko, by nie musieć patrzeć pryncypałowi w oczy; na szczęście był dość wysoki, Maksimow zaś, mówiąc delikatnie, średniego wzrostu.
– Co jest? – warknął policmajster.
–Melduję posłusznie, że przyjechał inspektor– wykrztusił z trudem młodziutki policjant.
Zimny dreszcz przebiegł po plecach oficera. Jednocześnie zaschło mu w gardle, choć w ciągu ostatnich chwil opróżnił niemal pół samowara herbaty!
– Inspektor? – powtórzył, nie poznając swojego głosu.
– Tak jest.
Maksimow znał wielu inspektorów, wiele inspekcji przeszedł przez tych kilkadziesiąt lat służby w carskiej policji. Dlaczego więc miałby się przejąć kolejną?
– A ten inspektor to pewnie z Piotrkowa, od gubernatora? – zapytał, odruchowo skubiąc czarną, starannie przyciętą bródkę.
– Nie – odpowiedział młokos.
– W takim razie z Warszawy?
– Melduję posłusznie, że to inspektor z samego Sankt Petersburga. Nazywa się Strogonow.
W tym momencie podpułkownik Maksimow poczuł się bardzo, ale to bardzo oszukany.
– Job twoju mat’! – mruknął pod nosem.
Machinalnie podopinał guziki długiej mundurowej marynarki, poprawił pas i koalicyjkę i ruszył na sztywnych nogach w kierunku swojego gabinetu, by przygotować się na przyjęcie szkodnika, jak zwykł nazywać podobnych przybyszy. W korytarzu minął jeszcze kobietę, którą przesłuchiwał Czerkasow. En face wyglądała jeszcze piękniej niż z profilu, co stwierdził mimo kiepskiego w tym miejscu oświetlenia. Jednak nie potrafił się ucieszyć tym widokiem...