Читать книгу Trzeci brzeg Styksu - Krzysztof Beśka - Страница 7

3

Оглавление

– Wio, gniada! Wio! – krzyknął Andrzej, podnosząc się przy tym gwałtownie z kozła i stając na równych, szeroko rozstawionych nogach.

Głos mężczyzny i następujący zaraz za nim świst bata sprawiły, że siedząca obok Maria wzdrygnęła się, jakby ktoś polał ją bez uprzedzenia kubłem wody, takiej prosto ze studni.

– Wio, maleńka! No! – popędzał znów jedynego konia hrabia Potulicki, choć już bez użycia bata i siedząc spokojnie.

– Mamy jeszcze sporo czasu, Jędrusiu... – wtrąciła kobieta z lekkim wyrzutem, choć przecież lubiła szybką jazdę; spoglądała przy tym z ukosa na człowieka, którego rozumiała coraz mniej, szczególnie w ostatnim czasie.

– Wiem, wiem o tym dobrze, kochana – odpowiedział po dłuższej chwili, gdy lekka bryczka, którą się poruszali, odkryta i resorowana, wyjechała na dukt nieco szerszy, gdzie nie było już prawie śniegu (choć jeszcze przed paroma chwilami, w lesie, miejscami ciężko było przejechać), do tego nawet względnie twardy. – Pociąg warszawski wyjeżdża ze Skierniewic sześć minut po dziewiątej. Mamy godzinę ósmą rano – powiedział, nie spojrzawszy nawet na zegarek, który krył w kieszonce szkockiej kamizelki, teraz głęboko ukryty pod kortową marynarką i dodatkowo, mimo że w kalendarzu był dokładnie pierwszy dzień kwietnia, kożuchem.

Maria hrabina Potulicka nie odezwała się na to ani słowem. Odruchowo poprawiła kołnierz szarej baranicy, w którą również była szczelnie otulona; wiatr na otwartej przestrzeni, na którą właśnie wyjechali, był bowiem o wiele silniejszy i nieco bardziej chłodny, choć jednocześnie niósł wyraźny, pobudzający zapach nadchodzącej wiosny.

Wiedziała doskonale, że Andrzej wszystko przygotował w najdrobniejszych szczegółach. Absolutnie wszystko! Co się dziwić: umysł ścisły, człowiek praktyczny, wielki miłośnik wiedzy, miłujący książki, czytający od lat fachowe czasopisma.

Ona też lubiła czytać, owszem. Dzięki temu ten moment skojarzył jej się jak nic ze sceną kuligu z Potopu, powieści Henryka Sienkiewicza, którą dostała na ostatnie urodziny, jesienią. Kilka chwil wcześniej, kiedy jechali przez zaśnieżony zagajnik, wydawało jej się, że niemal słyszy dzwonki sań, tętent kopyt końskich na miękkim śniegu i pokrzykiwania jeźdźców. Że ona jest Oleńką Billewiczówną, Andrzej zaś, oczywiście... Andrzejem, ale Kmicicem, chorążym orszańskim, bohaterskim obrońcą Częstochowy przed szwedzką nawałą...

– Wio, gniada! Wio!

Piękne marzenie rozwiało się, jeszcze zanim wyjechali z lasu. Podobnie jak wszelka radość w ostatnich miesiącach. Bo wszystko byłoby dobrze, czyli jak dotychczas, wszystko byłoby pięknie, a oni spaliby spokojnie, gdyby nie jedno, jedyne słowo – słowo bolesne, a jeszcze rok temu, nawet pół roku wcześniej, zupełnie im nieznane!

Zlicytowani.

Taka była bolesna prawda. Hipoteka majątku Potulickich niemal trzeszczała od naporu długów, procenty rosły jak ten perz na zapomnianym polu, terminy spłat mijały, lichwiarska pożyczka już dawno przestała być w ich domu słowem nieprzystojnym, a Żydzi, którzy im jej bardzo chętnie udzielali, tylko zacierali niedomyte ręce.

Nie to, żeby wcześniej nie szukano ratunku gdzie indziej! Szukano, nawet na zamku Czartoryskich, z którymi Potuliccy byli w dobrych, jeśli nie w bardzo dobrych stosunkach. Jednak i to na niewiele się zdało: kredyt gonił kredyt, tak jak krokodyl ze starej ryciny, wiszącej w ich salonie (a sprzedanej w pierwszej kolejności wraz z innymi rodzinnymi pamiątkami: szablami, olejnymi portretami przodków, meblami i miśnieńską porcelaną), pożerał własny ogon...

Majątek ich wart był przeszło dwieście tysięcy rubli i Andrzej o tym dobrze wiedział. Wiedział też, że trzy nie spłacone w terminie raty dadzą wierzycielom prawo do tego, by użyć innych środków perswazji. By Potulickich po prostu zlicytować!

Często wyrzucał sobie, że żyją ponad stan, ale przecież tak nie było. W jego głowie co raz rodził się koncept, jak wyjść na prostą, w czym Andrzej posiłkował się przeczytanymi artykułami. Wszystko jednak pozostawało w sferze marzeń, względnie rozrysowane węglem na papierze.

Czasami mówili o tym wprost, z biegiem dni jednak temat zadłużenia ich majątku stawał się coraz bardziej kłopotliwy i po prostu nieprzyjemny. Jeszcze święta Bożego Narodzenia udało im się urządzić tak, jak tego wymagała tradycja i ich wieloletnie przyzwyczajenie.

Zjechała się rodzina, w większości niemająca o niczym pojęcia albo przynajmniej świetnie udająca, że o niczym nie wie. Wszystko odbyło się jak należy: jedzono, pito, śpiewano Jezus malusieńki... a potem jak gdyby nic grano w preferansa. Któryś z wujów, już na lekkim rauszu, napomknął o polowaniu, ale szczęściem go zignorowano. Maria i Andrzej wiedzieli już wtedy, że kolejnych świąt, czyli Wielkanocy, mogą już nie doczekać jako właściciele majątku...

Do stacji kolejowej w Żakowicach pozostała, na oko, niecała wiorsta drogi, kiedy nad burymi, pokrytymi jeszcze tu i ówdzie liszajami śniegu, pofałdowanymi nieco polami, rozległ się gwizd lokomotywy. Usłyszawszy to, Andrzej Potulicki spojrzał z ukosa na Marię, zmarszczył brwi, przygryzł lewego wąsa.

– Nie mogę się spóźnić – warknął, by następnie wstać z kozła i trzasnąć z bata, na który to dźwięk już nie tylko przeszedł dreszcz Potulicką, ale i stado żerujących blisko gawronów zerwało się z ziemi, trzepocząc skrzydłami, co Maria odebrała od razu jako wróżbę najgorszą z możliwych.

– Nie jedź – jęknęła, ale on jej nie słyszał.

– Wio, maleńka! No! – zawołał głosem, jakiego u niego jeszcze nie słyszała, przerażającym i rozpaczliwym, głosem niemalże szaleńca...

Koń, ostatni zresztą, który im pozostał, posłuchał wołania swojego pana. Pociągnął z ochotą bryczkę, również ostatni ich środek transportu, jaki mieli.

Wariat. Po prostu wariat! – oceniła Andrzeja w myślach Maria, tak samo jak wtedy, kiedy pierwszy raz powiedział jej o swoim najnowszym zamyśle. Byli już wtedy po licytacji, majątek poszedł za... Lepiej nie wspominać. Pewne było za to, że oto całkowicie zmienia się całe ich życie. Odprawili całą służbę. Planowali pomieszkać teraz kątem u dalekich kuzynów pod Krakowem, przynajmniej przez jakiś czas.

Ale któregoś dnia Andrzej spotkał jakiegoś starego znajomego, jeszcze z czasów studiów (których zresztą nie skończył). I to prawdopodobnie po tym właśnie spotkaniu powziął decyzję, od której nic i nikt nie miał go teraz prawa odwieść. To w myśl nowych ustaleń Maria miała pod Kraków jechać sama, ponieważ on przyjął właśnie posadę... stangreta u jednego z właścicieli fabryk włókienniczych w nieodległym mieście Łodzi.

– Ani słowa, cyt! Nie zaczynaj mi od nowa... – powiedział twardo, gdy ich powóz zatrzymał się przed budyneczkiem stacyjnym w Żakowicach, a nadjeżdżający pociąg było już słychać bardzo wyraźnie.

– Nie jedź... – jęknęła tylko, niemal niesłyszalnie.

– Wszyscy chłopi już dawno wyjechali, by nająć się do fabryk. Całe wsie, że nie ma komu robić w polu. Zawsze mówiliśmy, że to proste chamy. Ojciec mówił to mnie, a jemu jego ojciec. A jednak znalazł jeden z drugim dla siebie miejsce, mało który wrócił na wieś. Dlaczego? Bo wykonuje pracę, za którą po raz pierwszy w życiu ktoś mu płaci. Ciarach zrzuca sukmanę, kupuje garnitur, a buty nosi już nie tylko do kościoła! – tłumaczył ze swadą, ale i złością, i po raz kolejny, stojąc obok powozu z jedną, choć dość dużych rozmiarów skórzaną walizką w ręku, bo tylko z nią udał się w tę podróż niedaleką, ale ważną. Może i najważniejszą w życiu.

Z drugiej strony wiedział dobrze, że jeszcze daleka droga, by jego Maria wszystko zrozumiała. Teraz była ostatnia okazja, by ją próbować przekonać do swoich racji. Do jedynego, jak sądził, wyjścia z sytuacji, w jakiej się znaleźli.

– Ale ty nie jesteś prosty chłop – zauważyła Potulicka.

Tylko zacisnął dłonie w pięści. By opanować ich drżenie, wsunął je do kieszeni czarnego, jednorzędowego paddocka, na który tymczasem zamienił wiejską baranicę; na jego głowie pięknie prezentował się lśniący, czarny cylinder.

– Wiem! Wszystko wiem – odparł głucho. – Ale co mi po szlacheckiej dumie, co mi po naszych herbach, kiedy zostaliśmy z niczym? Co?! A tam jest przemysł. Tam jest wielki świat. Kto wie, czy za tydzień z prostego stangreta nie zostanę kimś innym, lepszym. Przecież wiele jeszcze pamiętam ze studiów...

Nic nie pamiętasz i nikim nie zostaniesz. Nikim – odezwał się w głowie Potulickiej jakiś głos, którego nie mogła poznać. Po chwili ten sam głos odpowiedział za nią:

– Dobrze. Jedź z Bogiem – powiedziała, czyniąc nad nim oszczędny, ale czytelny gest.

– Mam łeb na karku. Nie zginę! A jak odbiję się od dna, wtedy ty przyjedziesz do mnie.

– Oczywiście – odpowiedziała głucho.

Andrzej podciągnął się i pocałował ją w policzek. Potem odchylił prawą klapę kortowej marynarki i taki sam pocałunek złożył na jej wewnętrzej stronie, gdzie przypięta była, niewidoczna z zewnątrz, niewielka kamea z wizerunkiem Marii. Ten gest zawsze ją śmieszył. Dziś jednak nawet się nie uśmiechnęła.

Od strony peronu, po którym snuły się pojedyncze cienie, dobiegło trzaskanie drzwi wagonów. Mężczyzna chwycił za rączkę walizy i nie bez trudu, omijając kałuże, szybkim krokiem ruszył w kierunku stacji.

– Nie zatrzymuj się nigdzie. Wracaj od razu do stryja Michała – rzucił jeszcze przez ramię. – Napiszę do ciebie zaraz po powrocie. Kocham cię!

Chciała jeszcze podnieść rękę, aby pomachać mu na pożegnanie, jakimś sposobem jednak nie mogła tego zrobić. Prawica wydawała jej się ciężka jak z ołowiu, choć nie było już na niej pierścionków ani bransolet, dawno sprzedanych lub oddanych pod zastaw.

Kilka chwil później parowóz fuknął gniewnie i pociąg ruszył w tumanach białej pary. Nad niewielką stacyjką Żakowice wisiała teraz nisko, jakby dla odmiany, ciemna chmura. Może był to zwiastun deszczu albo jeszcze śniegu, a może po prostu Marii zrobiło się ciemno przed oczami, a serce wypełniła trwoga, jakiej chyba jeszcze, jak żyła, nie czuła.

Ostatni koń Potulickich, nieświadomy, że jego pan będzie teraz dbać o inne szkapy, obejrzał się kilka razy, machnął wesoło ogonem. Potem sam pociągnął bryczkę – która dopiero teraz zaczęła skrzypieć, jakby była żywą istotą, co straciła respekt dla swojego pana chwilę po jego odejściu – w kierunku domu.

Trzeci brzeg Styksu

Подняться наверх