Читать книгу Trzeci brzeg Styksu - Krzysztof Beśka - Страница 9

2

Оглавление

Pociąg z Warszawy do Łodzi wyjechał ze stacji w Koluszkach punktualnie o jedenastej minut czterdzieści pięć.

Ledwo skład szarpnął i potoczył się po torach, obaj siedzący w jednym z przedziałów klasy pierwszej mężczyźni spojrzeli na zegarki; obaj byli posiadaczami wielkich, złotych czasomierzy z dewizką, kto wie, czy nawet nie z takim samym napisem „E. Francillon Longines Suisse”, i dodatkowo doskonale opanowali gest sięgania po nie do kieszonki kamizelki, czyli tam, gdzie podobne skarby kryli mężczyźni chodzący po tym świecie na dwóch nogach. Było też jasne, że obaj panowie bardzo cenią swój czas.

– Doskonale, doskonale – zachwycił się niegłośno pierwszy z mężczyzn, niski i okrągły, z twarzą okoloną bujnymi faworytami, choć i tak podobną do... świni.

No, w poriadkie – zgodził się drugi, będący totalnym przeciwieństwem sąsiada: wysoki, chudy, starannie ogolony, z wąską, bladą twarzą przypominającą psa, a dokładnie charta; mógł być rówieśnikiem tamtego.

Krajobraz za szybą przesuwał się coraz szybciej: pola, na których już stopniał śnieg, większe i mniejsze skupiska drzew, które jeszcze nie zdążyły się zazielenić, tu i ówdzie droga wypełniona błotem. Para pomieszana z dymem wydobywającym się z komina przyspieszającej coraz bardziej lokomotywy ścieliła się płasko po ziemi, po obu stronach toru.

Obaj podróżni, a jechali w swoim towarzystwie od stacji początkowej, czyli dworca Wiedeńskiego w Warszawie, za każdym razem, gdy pociąg ruszał z pośredniej stacji, przez dobrych kilka chwili spoglądali za okno. Szybko ich to jednak nużyło, więc wracali do swoich lektur: chudy trzymał w rękach jakieś opasłe tomisko oprawne w skórę, ale nie sposób było odczytać tytułu ani nazwiska autora, gruby zaś przeglądał gazetę, „Dziennik Łódzki”, nabyty u gazeciarza bodajże na peronie w Skierniewicach, gdzie ich pociąg zatrzymał się na nieco dłużej.

Właśnie po raz kolejny zaszeleścił wielkimi zadrukowanymi płachtami, przewracając z wprawą strony. I po raz kolejny zaczął kręcić głową. Nietrudno było zgadnąć, że jest to oznaka oburzenia albo niedowierzania, względnie niesmaku, którym obudził w czytelniku jakiś przeczytany przed chwilą artykuł.

– Nie do wiary! – nie wytrzymał grubas. – Świat się kończy.

Na to chudy podniósł wzrok znad czytanej, a może tylko trzymanej w rękach książki.

– Co się takiego stało, drogi panie? – zainteresował się i dopiero teraz okazało się, że jego głos nie pasuje zupełnie do reszty, był to bowiem głos tubalny, głos olbrzyma, śpiewny akcent zaś zdradził Rosjanina.

– Sodoma i Gomora, nie inaczej! – odpowiedział mu sąsiad i trzepnął otwartą dłonią w płachtę gazety, aż się nieco rozdarła u góry. – Sodoma z Gomorą! Co się w tej Łodzi dzieje! Co się wyprawia. Toż to rozum ludzki przechodzi...

I nie chcąc już dłużej trzymać towarzysza podróży w niepewności, wszak wiadomo, że jak się powie „a”, trzeba powiedzieć „b”, wręczył mu egzemplarz „Dziennika...”.

– Masz i czytaj pan – dorzucił na zachętę.

Rosjanin wziął do rąk gazetę, zmarszczył brwi, przebiegł wzrokiem po kolumnach, próbując znaleźć jakiś punkt zaczepienia.

– „Czy ceny bawełny wzrosną?” – przeczytał pierwszy od góry tytuł, po czym pytająco spojrzał zza krawędzi papieru na siedzącego naprzeciwko.

– A co mnie to, proszę szanownego pana, obchodzi? – żachnął się grubas, wzruszając ramionami i gładząc prawą ręką faworyty.

W tym samym momencie Rosjanin zaczął żywić nadzieję, że może właśnie udało mu się znaleźć jakieś urozmaicenie w tej nudnej, a jego wszystkie służbowe wyjazdy były, są i zawsze będą nudne, podróży. Bał się, że te trzy godziny, bo tyle jechało się z Warszawy do Łodzi, będą dla niego istną katorgą.

– „Koniec procesu doktora Kremera” – próbował znów szczęścia po krótkiej chwili, po czym nie doczekawszy się jednoznacznej reakcji wspópasażera, bezwiednie przeczytał kilka pierwszych wersów artykułu: – „Doktor nauk medycznych, Józef Kremer, został oczyszczony przez sąd z podejrzeń o nielegalne eksperymenty medyczne na ludziach, jednak prokuratura zapowiedziała apelację...”

– Tak. To bardzo ciekawa sprawa – mruknął w odpowiedzi grubas. – Niczego mu nie udowodniono. Świadkowie pozmieniali zeznania... Ale niech pan dalej próbuje.

– „Czy Buntz ustąpi ze stanowiska?”– przeczytał znów Rosjanin.

– Prędzej piekło zamarznie! – prychnął Polak.

Czwartej próby pasażer już nie podjął: opuścił gazetę, nie spuszczając ani na chwilę wzroku ze swego towarzysza, którego dzięki temu dziwnemu dialogowi chyba nawet polubił. Na tyle, by wyciągnąć przed siebie prawicę o długich palcach i powiedzieć niemal uroczystym tonem:

– Pan pozwoli, że się przedstawię. Jestem Aleksandr Iwanowicz Strogonow.

– Nazywam się Dziubłowski. Jan Dziubłowski – odpowiedział z uśmiechem grubas, potrząsając mocno dłonią swojego nowego znajomego.

Na to otworzyły się drzwi i do przedziału wszedł konduktor. Pozdrowił pasażerów, po czym poinformował, że pociąg przybędzie na fabrycznyj wokzał zgodnie z planem.

Prijatnogo putieszestwa – powiedział jeszcze na koniec krótkiej wizyty.

Kiedy wyszedł, dwaj nowi znajomi mogli wrócić do przerwanej rozmowy.

– Powie mi pan wreszcie, co miał pan na myśli? – zapytał Strogonow, oddając właścicielowi złożoną na czworo gazetę.

– Oczywiście kronikę kryminalną, drogi panie – odpowiedział Dziubłowski. – I nie chodzi mi o proces doktora Kremera, ale wszystkie ciemne sprawki tego miasta. Niektórzy ludzie, nie tylko u nas, w Warszawie, są przekonani, że Łódź to tylko setki wielkich fabryk, gdzie ludzie nie mają nic innego do roboty, poza właśnie... robotą. Jedni przy maszynach, inni – przeliczając pieniądze, bo to też, wbrew pozorom, dość wyczerpujące zajęcie. – Pan Jan mrugnął porozumiewawczo do rozmówcy, na co ten zareagował uśmiechem, co oznaczało, że doskonale się zrozumieli.

Wot, szutnik – pomyślał Aleksandr.

– Ale Łódź – ciągnął Polak – to także kraina wszelakiego występku i zbrodni. Mówią, że to miasto wybrukowane złotem. Może i tak, ale wszyscy doskonale wiedzą, że znajdziesz w nim pod stopami także błoto i wszelakie robactwo, i krew, bo przecież w tak wielkim organizmie, gdzie człowiek ciasno przy człowieku, sam pan rozumie...

– To oczywiste – zgodził się Aleksandr Iwanowicz, po czym jeszcze bardziej nachylił się w stronę rozmówcy, by nie uronić ani słowa; temat bardzo go bowiem zaciekawił, koła pociągu zaś hałaśliwie stukały w tym momencie na rozjazdach.

Jan Dziubłowski sięgnął po gazetę, przewrócił w milczeniu kilka stron, by następnie pokazać towarzyszowi podróży palcem przypominającym białą wielkanocną kiełbasę to, co go przed paroma chwilami tak wzburzyło.

– Czytaj pan. I drżyj – dodał bez uśmiechu.

– „Kim jest tajemniczy mściciel?” – przeczytał na głos Rosjanin.

– Czytaj pan, no czytaj.

– „Mimo że od napadu na siedzibę Banku Państwa, które to wydarzenie wstrząsnęło opinią publiczną, minęły już prawie dwa tygodnie, komentarze na jego temat nie milkną. Przypomnijny: w godzinach wieczornych do gmachu przy ulicy Cegielnianej wtargnęło dwóch uzbrojonych mężczyzn. Raniwszy śmiertelnie bankowego strażnika, sterroryzowali pracowników i klientów, po czem zażądali otwarcia bankowych skrytek i głównego sejfu. Powiadomieni anominowo policjanci z cyrkułów pietrowskiego i sobornego zastali przed siedzibą banku dorożkę, prawdopodobnie oczekująca na sprawców, a na miejscu obu bandytów, którzy zostali... pokonani przez tajemniczego wybawcę?”– Aleksandr Iwanowicz podniósł wzrok wraz z brwiami i spojrzał na współpasażera.

– Tak mówią. Masz pan pojęcie? – Dziubłowski nie przestawał kręcić głową.

– „Jak poinformował gazetę policmajster miasta Łodzi, podpułkownik Maksimow, policja podejrzewa, że doszło do nieporozumień między napastnikami, których w siedzibie banku było trzech, a nie, jak twierdzili świadkowie, dwóch. Natomiast fakt, że ze skrytek depozytowych nic nie zginęło, można tłumaczyć spłoszeniem trzeciego sprawcy przez oddział szturmowy. Bandyta zdołał umknąć najprawdopodobniej przez wąski właz w dachu. Pozostali dwaj, a także współpracujący z nimi dorożkarz oczekują na proces w więzieniu przy ulicy Długiej. Grozi im kara śmierci lub zesłanie na Syberię. Jak dotąd naszym reporterom nie udało sie ustalić, czy policja poszukuje ostatniego z bandytów ani czy jest on nim w istocie...”

Strogonow zamknął gazetę, by po chwili ponownie ją otworzyć. Na dłuższą chwilę w przedziale klasy pierwszej zapanowała ciężka cisza. Koła pociągu wystukały kilka taktów.

– To oczywiste, że był jednym z nich – rzekł wreszcie Rosjanin. – Takie cuda się przecież nie zdarzają. Nie tutaj. Mam tylko nadzieję, że podobna historia pana nie spotka w Łodzi. Grunt to robić interesy w spokoju.

– Prawda? – zgodził się Polak, uśmiechnął się, jak to robił dotąd, jednak wydawał się jakby nieobecny duchem. – Kocham spokój, jak każdy.

Rosjanin przebiegł wzrokiem po stronie z kroniką policyjną, jakby jeszcze raz czytał artykuł o napadzie na bank, choć równie dobrze mógł to być inny tekst, a następnie oddał gazetę właścicielowi.

Dziubłowski bez słowa przyjął własność z powrotem, po czym obaj znów jak na komendę sięgnęli do kieszeni kamizelek po swoje czasomierze. Do przyjazdu pociągu do Łodzi pozostało jeszcze sporo czasu, który można było spożytkować na przykład na dalszą rozmowę, choćby na poruszony właśnie temat. A temat to, podobnie jak polityka, szeroki. Niemal niewyczerpany!

Problem w tym, że zarówno Aleksandr Iwanowicz Strogonow, jak i Jan Dziubłowski byli w tej dziedzinie wybitnymi specjalistami, choć nie mogli o tym powiedzieć głośno, przynajmniej nie przygodnie poznanemu w pociągu pasażerowi. Pozostawała więc albo rozmowa o niczym, albo milczenie, tak jak do tej pory. Wybrano to drugie wyjście.

Kiedy minęli wieś Widzew, za oknami pojawiły się pierwsze czerwone mury fabryk i dymiące kominy, a czujny konduktor podał hasło, że to już, obaj pasażerowie zaczęli się zbierać do wyjścia: wkładać palta, kapelusze, szukać lasek, sięgać na półki po sakwojaże. Wtedy znów zaczęli rozmawiać. Pierwszy odezwał się Strogonow:

– Będę miał dorożkę spod dworca. Może pana gdzieś podwieźć? – zaproponował, dopinając niezliczone guziki płaszcza.

– A w którą stronę pan szanowny się udajesz? – zainteresował się Jan Dziubłowski.

– Na Zawadzką ulicę.

– To nawet po drodze – ucieszył się grubas.

Po kilku chwilach znaleźli się na peronie, żegnani przez miłego konduktora.

– To co, jedziemy? – chciał się upewnić Rosjanin.

Pan Jan już miał odpowiedzieć, że o niczym innym nie marzy, kiedy w tłumie zmierzających ku wyjściu pasażerów dostrzegł zbliżających się do nich szybkim krokiem dwóch wysokich, wąsatych i budzących respekt policjantów. Przełknął ślinę, przestąpił z nogi na nogę, rozejrzał się dookoła. I podjął decyzję.

Wasze błagorodije! – krzyknął starszy stopniem, stając na baczność przed Strogonowem, strzelając obcasami i salutując sprzężyście, podczas gdy drugi z mundurowych odbierał od niego walizkę. – Kak putieszestwo?

W poriadkie, spasibo – odpowiedział Aleksandr Iwanowicz, rozglądając się dookoła siebie w poszukiwaniu niedawnego towarzysza podróży, jednak im bardziej się rozglądał, tym bardziej był pewny, że tamten zniknął.

Kiedy peron opustoszał, konduktor wszedł do wagonu klasy pierwszej. Zawsze coś znajdował, jakiś zagubiony drobiazg, którzy należało odnieść do biura rzeczy znalezionych. W jednym z przedziałów na kanapie został „Dziennik Łódzki”. Wziął gazetę do rąk, mimowolnie podniósł do oczu. Pierwszy z tytułów, na który zwrócił uwagę, przeczytał na głos:

– „Syn fabrykanta Neumanna, Johann, wciąż nie odnaleziony”.

Trzeci brzeg Styksu

Подняться наверх