Читать книгу Trzeci brzeg Styksu - Krzysztof Beśka - Страница 8
Księga pierwsza: Tożsamość 1
ОглавлениеDzień 11 kwietnia 1892 roku, poniedziałek po Niedzieli Palmowej, wielu ludzi miało zapamiętać na długo. Niektórzy na całe lata, inni nieco krócej, bo przecież los (czy jak mu tam naprawdę na imię) każdemu z osobna i z góry wyznaczył – jak mówi poeta lub pacjent psychuszki – liczbę ziaren w tej klepsydrze czasu: jednym podług urodzenia, drugim mimo zasług, a jeszcze innym bez powodu. Tak czy inaczej – do końca i ostatniego smrodliwego oddechu, amen.
Fabryczne świstawki jak zwykle od świtu wzywały do fabryk tysiące robotników. Szli równo, zgodnie i szybko, ci od Poznańskiego i ci od Scheiblera, kobiety i mężczyźni, okutani jeszcze ciepło, a przez to niemal nie do rozróżnienia. Spośród nich kilkunastu, a może kilkudziesięciu miało usłyszeć ów dźwięk świstawek po raz ostatni. Klamka już zapadła i szlus. Postępu nie da się przecież powstrzymać!
Ale póki co wprawiono w ruch wszystkie maszyny i rozpoczęła się codzienna symfonia warkotów, huków, postękiwań, dzwonków, rumorów, trzasków i stu innych dźwięków, dla których nikt nie wymyślił jeszcze nazwy, i to w żadnym ze znanych języków.
Wyraźne za to były wszystkie komunikaty, które przekazywał swoim pracownikom majster nazwiskiem Szulc z fabryki Silbersteina.
– Dąbrowski, nie płacę ci za stanie, zarazo! Ruszacie się wszyscy jak muchy w smole. To nie majątek imć pana von Dupersztajna. Tu jest Łódź. Tu się robi, kpy ostatnie. Robi! Do Wielkiej Nocy jeszcze sporo czasu...
Zazwyczaj nic nie odpowiadano na takie słowa, czasem tylko któryś przekleństwo zmełł w ustach, uszy po sobie położył. Względnie zacisnął dłonie w pięści do bólu albo udał, że nie słyszy, że go obsługa maszyny tak bardzo zajmuje, pochłania bez reszty. Albo znikał za przewyższającymi go nawet i dwa razy sągami materiałów, które z uwagą rachował, by się... pomylić.
Tego dnia jednak majster przeszedł po halach fabrycznych bez jednego słowa, nie zaczepiając nikogo. Może miał dobry dzień, pod rudym wąsem błąkał mu się bowiem uśmiech, albo myślami był już przy świątecznym stole, zastawionym suto, bo to rzeczywiście tylko kilka dni zostało; jutro wszyscy łódzcy Żydzi zaczną świętować Pesach...
Obszedłszy wszystkie hale, Szulc zameldował się w kantorze, na pierwszym piętrze hali fabrycznej. Ledwo zamknął za sobą drzwi, inżynier Szałkowski, jego bezpośredni przełożony, podał mu złożony na czworo papier.
– Proszę, to jest ta lista – powiedział jeszcze, a gdy majster wziął ją do lekko drżącej ręki, pochylił się nad swoją pracą, uznając tym samym sprawę za zakończoną.
– Co mam z tym zrobić, panie inżynierze? – zapytał podwładny, a gdy odpowiedź nie padła, ukłonił się i usunął się cicho z kantoru.
Dopiero gdy nikt nie patrzył, rozłożył papier. Oparty plecami o ścianę, przebiegł szybko wzrokiem po zapisanych nazwiskach, odetchnął głęboko, nie znalałszy swojego (tego się obawiał, bo różnie mówiono, a w każdej plotce jest ziarno prawdy).
A więc nie, nie tym razem! Jeszcze im majster Szulc pokaże! – pomyślał z triumfem, jednak mimo że już wiedział, iż nic mu nie grozi, nie mógł jeszcze zrzucić z pleców tego niewidocznego ciężaru.
Złożył na powrót arkusz papieru i umieścił go starannie w bocznej kieszeni fartucha. Następnie ruszył z powrotem do hali fabrycznej. Wolał mieć to szybko za sobą.
Kwadrans później, chwilę po ogłoszeniu przerwy obiadowej, stali przed nim wszyscy. Cała dwudziestka. Mężczyźni z listy.
– Żeby nie przedłużać... – zaczął majster – żołądek, prawda, ma też swoje prawa, więc mówię, jak jest. Po Wielkiej Nocy waszą robotę będzie wykonywać maszyna, co to ją właściciel właśnie kupił w Anglii. Dlatego musicie sobie poszukać innego miejsca. To tyle.
Słuchali, jakby mówił w jakimś obcym języku. Coś jak ksiądz na mszy, ale tam z góry wiadomo, że raczej nic złego, bo jakby coś miał, to przecie powiedziałby po polsku, od siebie. Maszyna zamiast ludzi? W Anglii? Nie będzie miejsca? Po Wielkiej Nocy?!
Zaczęli się rozchodzić, ale wciąż trzymali się w grupach, jakby każdy z osobna pozostałym chciał opowiedzieć, co słyszał, by w ten sposób przekonać się, czy aby usłyszał dobrze. Tylko dwudziestoletni Lech Dąbrowski szedł w pojedynkę, z rękami głęboko ukrytymi w kieszeniach zbyt szerokich spodni, które nosił po starszym bracie. Pochylony nisko, w czapce krzywo nacisniętej na sztywne, sterczące na wszystkie strony włosy – wszystko zrozumiał. Nie potrzebował pociechy ani roztrząsania, bo wiedział dobrze, że z tego pożytek będzie marny.
Gdy wyszedł z hali, owionęło go zimne powietrze, przez co wróciło mu nieco świadomości. Świat zawirował przed oczami. Uchwycił się ręką muru, aż jakieś kobiety się obejrzały, myśląc pewnie, że się w biały dzień zaprawił. Słowa wypowiedziane przez majstra Szulca dopiero teraz docierały do niego. Docierały ze zdwojoną siłą i uderzały o wnętrze czaszki: nie ma roboty, nie ma roboty, nie ma!
Kiedy Lech Dąbrowski przechodził przez bramę fabryki, ktoś na niego zawołał po imieniu. Zatrzymał się, zaczął się rozglądać. Wreszcie ujrzał znajomą twarz. Podszedł bliżej i przywitał się ze starym znajomym. Tamten nazywał się Józef Wnuk. Obaj pochodzili z tych samych okolic.
– Słyszałem, że straciłeś robotę – powiedział Józek, częstując papierosami.
– Takie wieści jakoś dziwnie szybko się rozchodzą, nie uważasz? – warknął ze złością Lech. – A co?
– A to, że chyba miałbym coś dla ciebie.
– Co takiego? – Młody robotnik był coraz bardziej zdenerwowany, bo i coraz bardziej dotkliwie dawała o sobie znać bolesna prawda tycząca jego sytuacji. – Nie mam czasu na żadne rewolucyjne, socjalistyczne bajania! – wycedził jeszcze przez zęby.
– Spokojnie, przyjacielu. To nie są żadne rewolucyjne bajania – odparł tamten z powagą. – Przejdziemy się?