Читать книгу Trzeci brzeg Styksu - Krzysztof Beśka - Страница 14
7
ОглавлениеStanisław Raczyński herbu Nałęcz, bo tak właśnie brzmiało pełne nazwisko asystenta Riepina, wysłany przez swojego pryncypała z tajemniczą misją, nazwaną pieszczotliwie wiosennym spacerkiem, nie myślał jeszcze o powrocie na obiad.
Właśnie usiadł na drewnianej ławce, wyciągnął z zanadrza gazetę, rozłożył ją szeroko i udawał, że czyta. Tak naprawdę bowiem nie przestawał obserwować siedzących dwie ławki dalej kobiety i mężczyzny. Oboje byli młodzi, piękni i, sądząc po strojach, dodatkach i zachowaniu, dobrze, a nawet bardzo dobrze sytuowani.
Ona nosiła długą pelerynę koloru ultramaryny, na głowie miała kapelusz ukwiecony, z szerokim rondem, w ręki trzymała parasolkę.
On natomiast odziany był w watowaną, rozpiętą z racji wiosennej temperatury twinę, pod nią miał granatowy tużurek, kortowe pantalony. Na głowie nosił cylinder, w ręku zaś trzymał laseczkę ze srebrną główką w formie głowy psa o szpiczastym pysku.
Para ta spotkała się kwadrans wcześniej niedaleko głównej bramy do Parku Helenów od ulicy Północnej, spacerowała sobie niewinnie po alejkach i zatrzymała się na brzegu jednego z trzech stawów, skąd karmiła ptaki.
Ktoś, kto przez kilka chwil przyglądałby się tym dwojgu, z pewnością nie dopatrzyłby się w ich zachowaniu żadnej, nawet najmniejszej niestosowności. Tylko ów ktoś nie wiedział tego, co wiedział Stanisław: że to potajemni kochankowie. On był co prawda kawalerem, ale ona – mężatką zdradzającą swojego małżonka przy każdej nadarzającej się okazji, chociaż przy zachowaniu szczególnych środków ostrożności.
Trzeba było wykazać się szczególną przebiegłością i sprytem, aby prowadzić obserwację i nie zostać zauważonym. Stach to potrafił. A przynajmniej tak mu się wydawało.
Otwarty przed dekadą prywatny park, jedno z ulubionych miejsc wypoczynku łodzian, którzy schodzili się tutaj, aby wysłuchać koncertu orkiestry dętej, obejrzeć start balonu albo wyścigi cyklistów – był całkiem dobrym miejscem do obserwacji, choć z pewnymi wyjątkami. Stanowił go z pewnością labirynt, który tworzył wysoki żywopłot, co umożliwiało tylko podsłuchiwanie, a i tylko wtedy, gdy ruch nie był zbyt wielki.
Zleceniodawcą był mąż kobiety, bogaty łódzki przemysłowiec, który od dawna podejrzewał ją o romans. Nie wiedział tylko, z kim się go, bezecna, dupuszcza. Potrzebował też niepodważalnych dowodów zdrady, potrzebował ich dla sądu, bo najwyrażniej nie miał zamiaru bawić się w sentymenty.
Riepin z chęcią przyjął sprawę, którą prowadził od niespełna miesiąca. Tego dnia wysłał do pracy swojego nowego asystenta, który, śledząc kobietę od cukierni Konrada przy Nowym Rynku, dodarł za nią aż tutaj.
W pewnej chwili uszu Stacha doszedł głos kobiety:
– Musisz poczekać, kochany. Jeszcze trochę, kilka dni...
– Dlaczego? – zapytał towarzyszący jej mężczyzna.
– On się chyba domyśla. Boję się, że mógł kazać mnie śledzić.
– Wydaje ci się, najdroższa.
– No, nie wiem...
– Ja też, gdziekolwiek pójdę, zawsze słyszę głos wiceprezydenta Buntza, choć to tylko jeden z wielu moich pryncypałów. Wiesz, że nawet krakanie wron mi go przypomina?! Wszystko to wyobraźnia, nie zawsze zdrowa...
Kandydat na detektywa niemal przytknął nos do trzymanej oburącz płachty; woń wodorostów z pobliskich stawów mieszała się z zapachem farby drukarskiej. Usiłował posłyszeć, co powie teraz kochanka, jednak jego wzrok spoczął na jednym z tytułów kolumny. Wszystko, petit i zdjęcia, ornamenty i rysunki, zlało mu się w jedno.
Odsunął od siebie gazetę, usiłując jeszcze raz przeczytać intrugujący tytuł, gdy nagle jakaś siła spadła z góry, drąc gazetę w strzępy. Raczyński podniósł wzrok, unosząc lekko w górę szerokie rondo kapelusza. Przez plecy przebiegł mu dreszcz, a serce załomotało w piersiach: stał nad nim bowiem nie kto inny jak... śledzony kochanek.
Wpadłem – przeszło mu przez myśl.
– Kim pan jesteś?! – krzyknął mężczyzna, unosząc groźnie w górę laskę; błyszcząca głowa psa odbiła słoneczny promień, podczas gdy druga ręka zanurkowała w kieszeni twiny, być może w poszukiwaniu rewolweru.
– O co panu chodzi? – zapytał ze stoickim spokojem Stanisław, próbując jednocześnie nieco niezdarnie przywrócić gazecie jej poprzedni stan.
Nie wiadomo, czy te słowa czy coś innego spowodowało, że tamten opuścił oręż. Po chwili ukrył laskę za plecami, następnie zaś zapytał zmienionym niec, choć wciąż drżącym głosem:
– Przepraszam pana...
– Nie szkodzi – odrzchrząknął Stach, uciekając wzrokiem gdzieś w bok.
– Czy my się czasem nie znamy?