Читать книгу Trzeci brzeg Styksu - Krzysztof Beśka - Страница 13

6

Оглавление

Jewgiennij Aleksandrowicz Riepin nie lubił, gdy pytano go, czy ma coś wspólnego ze znanym rosyjskim malarzem, Ilią Riepinem. Osobiście nie miał nic przeciwko niemu: znał nawet kilka jego obrazów, słynnych Burłaków na Wołdze czy ten nowszy, Zaporożcy piszący list do sułtana tureckiego, którego zdjęcie widział kiedyś w gazecie. Jednak gdy skojarzenia te powtarzały się zbyt często, denerwował się. Sprawę komplikował dodatkowo fakt, że był do malarza trochę podobny: długie wąsy, przycięta ukośnie broda, lwia czupryna. I co z tego, że tak wyglądał co trzeci pięćdziesięcioletni mężczyzna w Imperium, oczywiście z wyjątkiem łysych? Ludzie widzą zawsze to, co chcą zobaczyć.

Podobnie słyszą, co chcą usłyszeć.

Jewgiennij Aleksandrowicz Riepin co prawda wcale nie chciał usłyszeć tego, co od pół godziny opowiadał mu siedzący w jego gabinecie mężczyzna, jego klient, ale doskonale wiedział, co ten za chwilę powie.

– Nie wiem, naprawdę nie wiem, co robić... – Westchnął boleśnie. – Coś takiego nigdy się wcześniej nie zdarzyło, a jesteśmy wspólnikami już od pięciu lat! Pan rozumie, Jewgienniju Aleksandrowiczu?

– Oczywiście, rozumiem – kiwnął głową Riepin, uśmiechając się przy tym pocieszająco, choć jego oczy pozostawały wciąż zimne, uważnie obserwowały interlokutora, który odgrywał teraz następną część spektaklu, polegającą na spuszczeniu głowy, kręceniu nią przez kilka chwil, a następnie wydobyciu ogromnej chustki (może nawet wyprodukowanej w jego własnej fabryce) i głośnym, nawet zbyt głośnym wytarciu nią nosa.

Chwilę tę wykorzystał gospodarz, aby po raz kolejny ogarnąć wzrokiem swój gabinet. Podobnie jednak jak przed paroma minutami, wszystko było na swoim miejscu: meble, niewiele, za to mocne, dębowe, ciemne, kilka krzeseł tapicerowanych żółtym jedwabiem, etażerka, w rogu zaś potężna szafa gdańska. Wszędzie panował wzorowy porządek.

Na ścianach wyklejonych tapetą w kolorze zielonym z motywem kwiatowym wisiał zegar z kukułką, a także kilka sztychów przedstawiających lokomotywy – nie żadne sceny bliblijne, nie portrety dam czy dzieci, a właśnie lokomotywy, bo nie wzbudzały żadnych skojarzeń, no, może poza tym, że ten czy ów zapewne chciał się znaleźć w pociągu ciągniętym przez jedną z nich. Chyba że rzeczywiście nie miał nic na sumieniu.

Na biurku, przy którym nad niezapisaną jeszcze kartką papieru siedział Jewgiennij Aleksandrowicz, stała lampa naftowa, tudzież dwa srebrne lichtarze z nowymi świecami, dzięki czemu żadnej z osób znajdujących się w gabinecie nie straszne były ciemności, pomijając, rzecz jasna, te, które kryły ludzkie dusze. Po bokach straż pełniły dwie żardynierki, puste. Na regale równo ustawiono oprawne bogato książki, których grzbiety skrzyły się cyrylicą.

Gdyby policmajster miasta Łodzi (zresztą znajomy Riepina; nie lubili się za bardzo, ale, owszem, tolerowali) urządzał swój gabinet w wymarzonej, stałej siedzibie, której być może kiedyś się doczeka, pewnie zrobiłby to podobnie jak on: elegancja, ale pewna surowość, skromność, która jednocześnie wymusza respekt – oczywiście na gościach. No i na ścianie, do której w tej chwili zwrócony był plecami gospodarz, wisiałby portret panującego aktualnie cara z dynastii Holstein-Gottorp-Romanow, nie zaś, jak to było tutaj, oprawny w ramy, opatrzony pieczęciami i oszklony dokument – licencja prywatnego detektywa.

– Więc powiada pan, że wspólnik pana zniknął trzy dni temu – rzekł po dłuższej chwili Riepin, poprawiając połę podomki z bordowego zamszu, która zsunęła mu się z kolana.

– Tak jest. W piątek. Wyszedł jak zwykle o ósmej wieczorem z fabryki, ale nie wrócił do domu – odpowiedział mężczyzna.

– Do cyrkułu pan sprawę zgłaszał – stwierdził następnie detektyw.

– Zgłaszałem.

– Przyjęli meldunek

– Przyjęli.

– I kazali czekać...

– Tak. To było w sobotę. Czekaliśmy jeszcze przez niedzielę, ale nic się nie zmieniło. Dlatego przyszedłem do pana.

– I bardzo dobrze pan zrobił!

– Pan rozumie, interesy, rachunki, które musimy podpisać. Nie ma chwili do stracenia. Nasi partnerzy czekają na zapłatę, a pośrednicy na towar. To się nigdy wcześniej nie zdarzyło, a jesteśmy wspólnikami już od pięciu lat!

– Tak. Mówił pan – rzekł jakby do siebie Jewgiennij Aleksandrowicz, po czym popatrzył za okno, które znów wypełniło się ostrym słoneczym światłem. – A pan, jeśli można wiedzieć, gdzie był w ubiegły piątek?

– Nie było mnie w tym dniu w mieście – odpowiedział tamten szybko, jakby czekał na takie pytanie. – Wyjechałem do Warszawy, w interesach.

– W interesach...

– Tak. Przez cały dzień spotykałem się z odbiorcami naszych wyrobów. Natomiast wieczorem odwiedziłem tamtejszy Teatr Wielki.

– O, naprawdę?! Co grali? – Riepin wykazał żywe zainteresowanie tematem.

– Operę Pucciniego. Le Villi.

– I podobało się panu?

– Oczywiście! Uwielbiam włoską operę. A pan?

– Przyznam, że dość słabo ją znam. Ale Le Villi Giacoma Pucciniego widziałem.

– Naprawdę? – Głos klienta wyraźnie zadrżał.

– Owszem, tyle że w Berlinie – potwierdził z uśmiechem Jewgiennij Aleksandrowicz. – Najbardziej podobał mi się trzeci akt tej opery.

– Mnie też – zgodził się klient, tym razem z wyraźną ulgą. – Naprawdę robi wrażenie.

– To prawda. Wrażenie jest piorunujące.

Choć na kartce leżącej przed detektywem wciąż nie zostało zapisane choćby jedno słowo ani nie został narysowany żaden znak, Riepin, jeden z najbardziej znanych w mieście Łodzi prywatnych detektywów, wiedział już wystarczająco dużo.

Potrafił bowiem obserwować. Lata pracy na stanowisku oficera do specjalnych poruczeń w 2. Pułku Strzelców Imperium Rosyjskiego, stacjonującym w Łodzi. Z kronikarskiego obowiązku należy dodać, iż karierę w carskiej armii zaczynał Jewgiennij jako szeregowiec w garnizonie siedleckim. W pierwszych dniach powstania styczniowego został ranny w bitwie pod Węgrowem, następnie wzięty do niewoli przez Polaków, w której przebywał aż do czasu rozbicia oddziału komendanta Jabłonowskiego, pseudonim „Genueńczyk”. Ale to zupełnie inna historia...

Gdziekolwiek był, cokolwiek robił, zawsze obserwował i słuchał, słuchał i obserwował. Łapał na kłamstwie zarówno tych, których miał złapać, jak i tych, którzy mieli za zadanie złapać jego. Kiedy więc pięć lat temu, zdobywszy szlify kapitana, mógł odejść z armii ze względów zdrowotnych (odnowiła się stara rana z powstania), od razu wiedział, czym przez następne lata będzie zajmował swój umysł, a czasem nawet i ciało.

Miał już na swoim koncie kilka spektakularnych sukcesów, ale nigdy się nimi nie afiszował ponad to, co potrzebne było, by biuro i swoje usługi uczynić znanymi w mieście i całej piotrkowskiej guberni, a nawet i dalej. Ceny również miał przystępne; zarabiał w sam raz tyle, że starczało na wynajem czteropokojowego mieszkania z gabinetem w centrum miasta, utrzymanie gospodyni, pani Melanii Jaraczewskiej, zubożałej polskiej szlachcianki, a ostatnio nawet przyjęcie astystenta, syna znajomego, celem przyuczenia do zawodu.

Tak naprawdę jednak praca prywatnego detektywa była dla Riepina sposobem na życie, na utrzymanie szarych komórek w stanie używalności, a także na niemoc, tę nieodłączną towarzyszkę starości, której nadejścia tak bardzo się obawiał...

– Czy jest pan w stanie odnaleźć mojego wspólnika? – z zamyślenia wyrwał Jewgiennija głos klienta, który wciąż zajmował miejsce po przeciwnej stronie biurka.

Podniósł wzrok, następnie spojrzał w dół, na ręce mężczyzny, z których jedna stawiała akurat na spodeczku filiżankę wypełnioną do połowy herbatą. Riepin poczęstował nią swojego gościa na samym początku wizyty, ale nie dlatego, że był bardzo uprzejmy czy gościnny. Filiżanka w ręku obserwowanego obiektu stanowiła swojego rodzaju aparat, probierz. Krótko mówiąc: drżenie naczynia w ręku pijącego, a rozpoznawało się je po stanie powierzchni płynu o określonej gęstości i temperaturze, zdradzało... kłamcę.

Ten człowiek musiał łgać!

– Tak, oczywiście – odpowiedział detektyw. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by odnaleźć pańskiego wspólnika. Proszę czekać na mój telefon.

To powiedziawszy, wstał z fotela i przytrzymując znów połę podomki, spod której bielała... nocna koszula, wyciągnął rękę do pożegnania. Fabrykant skrzywił się, ale także uścisnął dłoń detektywa, po czym odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi gabinetu.

Był w połowie dystansu, gdy usłyszał za sobą głos.

– Gdzie pan szanowny kupił te buty? – zapytał Riepin.

Mężczyzna zatrzymał się w pół kroku, obrócił i odpowiedział:

– W Warszawie, w nowym sklepie Abramowicza, na Krakowskim Przedmieściu. Dać panu adres?

– Nie. Nie trzeba – odparł Rosjanin, mrużąc przy tym oczy. – Znam dobrze ten sklep. Naprawdę bardzo solidne podeszwy – ocenił.

Ostatnie dwa słowa spowodowały natychmiastowe uniesienie nogi przez klienta. W chwili, gdy to czynił, pewnie myśląc o Riepinie różne rzeczy, ten wstrzymał oddech, uważnie przypatrując się spodowi lewego trzewika, choć równie dobrze mógłby to być but prawy.

– Tak, bardzo dobra podeszwa – potwierdził gość. – Do widzenia panu.

Po czym wyszedł. W chwili otwarcia drzwi wpadł do gabinetu smakowity zapach obiadu, który przygotowywała Melania Jaraczewska. To jednak musiało jeszcze chwilę poczekać. Jewgiennij Aleksandrowicz podszedł do ściany, gdzie od niedawna zamontowany był aparat Bella. Podniósł tubę i zamówił rozmowę z siedzibą policmajstra, prosząc od razu majora Baranowa. Po niespełna minucie usłyszał znajomy, dudniący nieco głos pijaczyny.

– Major Baranow, słucham?

– Riepin. Witaj! Tak, był u mnie. Wszystko jest dokładnie tak, jak przewidywałem...

Kilka chwil później detektyw szedł już do kuchni. Nie dbał już zupełnie o nocną koszulę, na którą przed godziną zdążył narzucić podomkę i która teraz wyłaziła mu z niedopiętych, a przez to wciąż opadających spodni.

Miał przecież za sobą kolejną sprawę!

Nie było bowiem wątpliwości, że zaginiony współwłaściciel fabryki, którego zwłoki znaleziono dziś nad ranem przy drodze do wsi Nowe Rokicie, został zamordowany prawdopodobnie przez swojego wspólnika, tego samego, który załamywał nad nim ręce! Dlaczego to robił, nie wiadomo. Może chciał w ten sposób zapobiegawczo oddalić od siebie ewentualnie podejrzenia? Albo ruszyły go wyrzuty sumienia?

Pewne za to było, że na jego podeszwach zostały ślady niebieskiej farby, szczególnego odcienia tego koloru, który mają ścieki spływające tylko z farbiarni Abrama Tykocinera, znajdujących się zaledwie kilkadziesiąt kroków od miejsca, gdzie znaleziowo zwłoki. Po drugie, wspólnik zakończył badanie kłamstwa z wynikiem pozytywnym. Wreszcie po trzecie, opera, na której oczywiście nie był w Warszawie, czyli Le Villi Pucciniego, ma tylko dwa akty.

Reszta należała do carskich śledczych. Oni już mają swoje metody, aby dojść prawdy. Nie wszystkie z nich detektyw pochwalał, jednak gdy chodziło, tak jak w tym przypadku, o podejrzenie najcięższej zbrodni, nie miał żadnych wątpliwości, że to robota w sam raz dla majora Baranowa.

No i jeszcze jedno: skoro już wszystko wiadomo, a zaginiony się odnalazł, nawet w stanie postępującego rozkładu, Jewgiennij Aleksandrowicz Riepin nie zarobi na tej sprawie ani kopiejki. Nie martwił się tym zbytnio. Ten brak miał mu zrefundować pyszny obiad. Poza tym miał przeczucie, że jeszcze tego samego dnia ktoś potrzebujący zapuka jednak do jego drzwi.

– Pięknie pachnie! – rzucił, przekraczając z fasonem próg kuchni.

– Zaraz podaję – poinformowała pani Melania, krzątająca się przy piecu. – A gdzie się podział nasz Stach?

– Jest w pracy, moja droga. W pracy! Wysłałem go dzisiaj na pierwszy wiosenny spacerek – odpowiedział z zadowoleniem detektyw, po czym spojrzał na zegarek. – Ale powinien już być. Mam nadzieję, że nie zabłądził... Albo i co gorszego.

– Niech pan przestanie, Jewgienniju Aleksandrowiczu... – jęknęła Jaraczewska.

– No co? Ojciec opowiadał o nim takie rzeczy, że...

Przerwało mu pukanie do frontowych drzwi.

Czyżby już? – pomyślał Riepin.

Znalazł się przy nich w ciągu chwili. Na progu domu nie stał jednak wspomniany Stach, tylko przystojna i dobrze ubrana kobieta w wieku około dwudziestu pięciu, może trzydziestu lat.

– W czym mogę pomóc? – zapytał detektyw.

– Dzień dobry – przywitała się nieznajoma.

Te dwa krótkie słowa, a także wyraz twarzy kobiety, wystarczyły detektywowi, by uchylił szerzej drzwi domu.

– Proszę, niech pani wejdzie.

Wpuściwszy gościa do domu, Jewgiennij Aleksandrowicz Riepin dokładnie ogarnął wzrokiem ulicę. Potem dopiero zamknął drzwi.

Trzeci brzeg Styksu

Подняться наверх