Читать книгу Trzeci brzeg Styksu - Krzysztof Beśka - Страница 11

4

Оглавление

Gudrun Neumann szła przez Nowy Rynek. Przed paroma chwilami wysiadła z powozu na rogu Nowomiejskiej i Ogrodowej. Kazała strangretowi wracać do domu, sama zaś skierowała swe kroki w stronę zboru Świętej Trójcy, nowej siedziby łódzkich luteran; niespełna dwa miesiące temu w potężnym gmachu zwieńczonym kopułą odprawiono pierwsze nabożeństwo.

Chyba nikt z przechodniów znajdujących się w tym momencie na okrągłym placu, będącym centralnym punktem miasta, nie rozpoznałby w tej niepozornej, ubranej w czarną suknię i ukutanej szczelnie w takiego samego koloru szal kobiecie żony jednego z najbogatszych ludzi w Łodzi. Mało tego – rzadko kto zatrzymałby na niej wzrok na chwilę dłuższą niż ta niezbędna do uniknięcia zderzenia, nadepnięcia na but czy nawet otarcia się; ruch zresztą był tu dzisiaj mały. Dopiero jutro, w targowy wtorek, stare jatki u wylotu Średniej znów zapełnią się wszelkim towarem, cały plac zaś chłopskimi wozami oraz wielojęzycznym tłumem kupujących, sprzedających lub tylko przypatrujących się temu.

Neumann rzuciła okiem na miejski ratusz i siedzibę szkoły, do której uczęszczała jej córka, Anna Karolina. Na wspomnienie starszego ze swoich dzieci zadrżała. Zachciało jej się płakać, a jednocześnie odechciało iść, a nawet oddychać...

Nie. Nie. Dam radę! – postanowiła w duchu, ukrywając twarz, opuchniętą od łez, jeszcze głębiej pod chustą.

Przed oczami mignął jej także szyld znajomej cukierni. Wzdrygnęła się.

Nein! – przywołała sama siebie do porządku.

Obiecała sobie przecież, że nie tknie nic z łakoci, póki sprawa się nie wyjaśni. A tylko jedno rozwiązanie wchodziło w rachubę – jej Hansik, je kochany synek, musi wrócić do domu cały i zdrów! Niech tylko się tak stanie, niech się stanie, a natychmiast, bez względu na porę dnia czy nocy, opuszczą to wstrętne miasto i pojadą daleko. Może nawet do Schwarzwaldu...

Od południa, wąwozem Piotrkowskiej, wpadł na plac podmuch zimnego powietrza, podniósł z bruku na dobrych kilka metrów drobiny piasku, wirował nimi przez chwilę. Gudrun Neumann przecięła plac, po chwili znalazła się w cieniu kopuły kościoła. Zatrzymała się przed głównym wejściem, jakby nie była pewna, czy wejść do środka. Jakiś siedzący przy drzwiach żebrak wyciągnął do niej rękę po prośbie. Sięgnęła po drobne, sypnęła nędzarzowi kilka kopiejek i za chwilę zniknęła we wnętrzu świątyni.

W tej samej chwili od jednej z kolumn strzegących wejścia do magistratu oderwała się korpulentna postać o żwawych, niecierpliwych ruchach. Chwilę potem mężczyzna ów przystanął na krawędzi ulicy, przepuszczając czarną berlinę zaprzężoną w czwórkę koni, by następnie ruszyć w kierunku zboru Świętej Trójcy.

W tej samej chwili żona Friedricha Neumanna zajmowała miejsce w jednej z pierwszych ław od ołtarza. Była tu dopiero po raz drugi czy trzeci. Nie wiedziała nawet, dlaczego właśnie to miejsce wybrała sobie na proszalne modlitwy.

Vater unser im Himmel, geheiligt werde Dein Name...

Ledwo wyszeptała pierwsze słowa, usłyszała za sobą głuchy stukot. Ktoś zajął miejsce dokładnie za nią. Pomna przewidywań i ostrzeżeń, że jeśli porywacze syna będą chcieli się z nią skontaktować, na pewno zrobią to w najmniej oczekiwanym miejscu, jednym ruchem ściągnęła z głowy chustę i obejrzała się. Ujrzawszy w następnej ławie przypatrującego się jej mężczyznę w średnim wieku o twarzy podobnej (nie mogła – choć było to niestosowne – pomyśleć inaczej) do świni, trzymającego w rękach laseczkę i melonik, zaczęła oddychać szybko i głośno.

Widząc tę reakcję, nieznajomy zapytał z trwogą w głosie:

– Dobrze się pani czuje?

Oczy Gudrun Neumann powiększyły się jeszcze bardziej, a policzki, zawsze rumiane, przybrały kolor ścian nowego zboru.

– Kim pan jest?! – wyrzuciła z siebie po niemiecku.

– Pani pozwoli, nazywam się Jan Dziubłowski – mężczyzna przedstawił się po polsku, skinął przy tym lekko głową, nie mogąc uchylić kapelusza.

– Kim pan jest?! – powtórzyła swoje pytanie pani Neumann.

– Jestem prywatnym detektywem, wynajętym przez Friedricha Neumanna, pani męża...

– Prywatnym detektywem? – powtórzyła bezwiednie, tym razem łamaną polszczyzną, jakby nie do końca zrozumiała, co do niej mówiono.

– Tak jest. Przyjechałem przed dwiema godzinami z Warszawy, ale nie zastałem nikogo z państwa w pałacu. Kamerdyner powiedział mi, że znajdę panią właśnie tutaj.

– Hermann? – Kobieta jakby nagle otrzeźwiała. – Co pan mówi? On by tego nie zrobił!

– A jednak... – Detektyw uśmiechnął się niewinnie a szeroko, niemal od faworyta po faworyt, by zaraz dodać: – Wszystko zależy od tego, jak się pyta, droga pani...

Trzeci brzeg Styksu

Подняться наверх