Читать книгу Trzeci brzeg Styksu - Krzysztof Beśka - Страница 16

9

Оглавление

Dochodziła szósta po południu, gdy warszawski detektyw Jan Dziubłowski opuścił pałac Neumannów przy ulicy Długiej 30. Ledwo stanął na bruku i wziął głęboki oddech, musiał cofnąć się o krok i przytrzymać ściany. Jednak to nie ciężkie, przesycone dymem ze stu fabrycznych kominów powietrze Łodzi odpowiadało za to, że ów tęgi człowiek poczuł się nietęgo.

Chyba się starzeję – pomyślał.

Tak naprawdę bowiem kręciło mu się w głowie od wszystkiego, co przed chwilą dane mu było oglądać w pałacu fabrykanta. Chyba każdemu by się zakręciło od widoku – i to w jednym miejscu! – tylu balustrad, ozdobnych fryzów, dekoracyjnych wykuszy, marmurowych kominkow czy krytych kopułkami ryzalitów. Ogromne wrażenie zrobiły na Dziubłowskim ciężkie, rzeźbione i z pewnością drogie i sprowadzane specjalnie z zagranicy meble, pozłacane sztukaterie, wielkie żyrandole złożone z tysięcy kryształowych łez czy udrapowane materie zasłon, regulujące dostęp dziennego światła do domu, gdzie panowała przecież rozpacz.

Mimo tego wszystkiego Jan Dziubłowski po długiej, bo niemal dwugodzinnej rozmowie z rodzicami zaginionego Johanna przyjął sprawę, uzgadniając wcześniej cenę – jak sądził, niezbyt wygórowaną – za swoje usługi. Fabrykant podpisał czek na zadatek bez mrugnięcia okiem, a jego żona na tę chwilę przerwała swoje pochlipywanie.

Następnie Jan dokonał oględzin sypialni chłopca, przez kilkadziesiąt minut przyglądał się niemal każdej klepce podłogowej, każdemu calowi parapetu okna i progu drzwi. Do wszystkich tych badań służyło mu szkło powiększające, duże, bo o średnicy niemal siedmiu cali.

Każdy ruch detektywa był w największym napięciu śledzony przez Gudrun i Friedricha Neumannów; ich obecność absolutnie nie przeszkadzała detektywowi. Badając ostatnie miejsce pobytu młodego Neumanna, Jan przez cały czas mamrotał coś pod nosem, drapał się po całym ciele, jakby go nagle oblazło stado mrówek, by zaraz znieruchomieć na dłuższą chwilę niczym legwan, ogromna jaszczurka, którą Neumannowie widzieli ubiegłego lata w ogrodzie zoologicznym w Breslau. Żadne z tych zagadkowych zachowań nie wzbudziło zdziwienia fabrykanckiej pary, za co prawdopodobnie odpowiadały silne leki uspokajające, jakie oboje przyjmowali od kilkunastu dni.

Wreszcie sapnął, poprawił węzeł krawata, schował w zanadrze lupę i pożegnał się z Neumannami, obiecując odezwać się szybko, bo już nazajutrz.

Znalazłszy się na ulicy, Jan Dziubłowski poczuł nagły głód. Ruch był dość duży, setki robotników zmierzały już z fabryk do domów, ulicami przesuwały się powozy, wiozące bogatych mieszkańców miasta na wieczorne przedstawienia do teatrów, towarzyskie wizyty przy herbacie czy szampańskim, wreszcie uroczyste rauty w fabrykanckich pałacach i willach.

Znający miasto jako tako Dziubłowski bez większych problemów znalazł drogę do jednej z cukierni Roszkowskiego przy Piotrkowskiej 103, gdzie zamierzał zjeść kolację.

– Golonka – wyartykułował pierwsze słowo, które podsunęła mu wyobraźnia, dzięki czemu od razu poczuł się dużo lepiej.

Kiedy wszedł do cukierni, z miejsca uderzył go hałas: lokal był pełen gości, z czego połowę stanowili jak zwykle rozgestykulowani i jak zwykle hałaśliwi Żydzi. Mimo to mężczyźnie udało się znaleźć wolny stolik, w głębi cukierni, pod oknem wychodzącym na podwórze.

– Pan szanowny życzy? – zapytał kelner, który zjawił się przy nowo przybyłym gościu wyjątkowo szybko.

– Piwo. Może być miejscowe – zaordynował Dziubłowski, rozpinając guziki płaszcza.

– Od Anstadta?

– Niech będzie. Duży kufel. Do tego będzie golonka.

– Służę szanownemu panu.

Ober zgiął się w pół i zniknął. Detektyw otworzył „Lodzer Zeitung”, której egzemplarz na drewnianym podłużnym uchwycie z wyślizganą i lepką od potu rączką zabrał, idąc przez kolejne sale konsumpcyjne. Usiłował skupić się na drukowanych szwabachą szpaltach, ale przeszkadzał mu w tym narastający z każdą chwilą jazgot. Chciał popatrzeć na zamieszczone w gazecie zdjęcia, ale zamiast nich stawał mu przed oczami pokój zaginionego Johanna Neumanna, a w nim jego puste łóżeczko, zabawki, koń na biegunach...

W pewnym momencie hałas zrobił się już tak głośny, że mężczyzna nie usłyszał ani nawet nie poczuł, że ktoś zajmuje miejsce po drugiej stronie stolika. Przekonał się o tym dopiero wtedy, gdy nieproszony gość odezwał się. Od razu poznał ten głos, z charakterystycznym śpiewnym akcentem.

– Widzę, że na brak pracy nie narzekasz, Janie Józefowiczu!

– Czego chcesz? – warknął Dziubłowski, nie upuszczając gazety, również dlatego, aby nie pokazać swojej twarzy, która w jednej chwili pokryła się rumieńcem.

Trzeci brzeg Styksu

Подняться наверх