Читать книгу Trzeci brzeg Styksu - Krzysztof Beśka - Страница 6

2

Оглавление

Mimo że zbliżała się ósma wieczorem, obszerna sala balowa hotelu „Grand” przy ulicy Piotrkowskiej zapełniała się gośćmi niezbyt szybko. Jednak stali bywalcy tego miejsca, jak i jego pracownicy, nie mieli najmniejszych wątpliwości, że tego wieczora i tak będzie nadkomplet. Cotygodniowe gościnne występy trupy warszawskich aktorów pod wodzą Jana Tomkiewicza cieszyły się bowiem, i to od samego początku, niesłabnącą popularnością.

To właśnie z tego powodu najlepsze łódzkie towarzystwo, nie tylko polskojęzyczne, można było spotkać wówczas właśnie w „Grandzie”, a nie w żadnym z działających oficjalnie teatrów: ani w Theater-Varieté, ani w teatrze o nazwie „Thalia”, w których zresztą wystawiano sztuki jedynie w języku niemieckim; nikt nie miał też wątpliwości, że najlepsze lata ma także za sobą teatr działający niedaleko, bo w stojącym ledwo po drugiej stronie głównej ulicy miasta hotelu „Victoria”, należącym do Wilhelma Kerna. To proste – stare ustępowało pod naporem nowego. Akurat w tym mieście i w tym czasie nikomu nie trzeba było tego długo tłumaczyć...

Mimo że zaimprowizowana scena była jeszcze pusta, jeśli nie liczyć ogromnych koszy kwiatów, którymi ją tradycyjnie przyozdobiono, spojrzenia gości zajmujących miejsca na widowni, a także stojących pod ścianami, w pobliżu marmurowych kolumn, wędrowały w jej stronę z taką samą częstotliwością jak w kierunku wejścia, gdzie co raz pojawiała się jakaś nowa para, częściej znana niż nieznana, rzadziej ktoś w pojedynkę, a jeśli już, to, rzecz jasna, był to mężczyzna.

Właśnie w drzwach pokazał się jeden taki: dość wysoki blondyn, o ciemnej, jakby ogorzałej od słońca karnacji, bez zarostu, ubrany wytwornie w tużurek aksamitny, kamizelkę żółtą z szewiotu, bardzo się wyróżniającą, czarny krawat, spodnie szare w lekką kratę, jasne – najpewniej jakiś zagraniczny dandys, których niemało, albo syn fabrykancki, co to dopiero przybył z daleka, z Europy, a może i zza oceanu, i teraz szyku chce zadawać, bo dobrze wie, że zawsze znajdzie się ktoś, kto temu z uznaniem przyklaśnie. Na czole tego człowieka, pod burzą gęstych włosów, znać było wyraźnie poziomy ślad po zdjętym przed momentem i pozostawionym w hotelewej szatni kapeluszu – cylindrze, a może nieco modniejszym meloniku.

– Witaj! Dawno cię u nas nie było! – Jeden z mężczyzn stojących w ciasnej gromadce przy drzwiach, kompletnie łysy o czerwonej, nalanej twarzy rzeźnika i małych oczach, wyciągnął rękę do przybysza, którą ten uścisnął serdecznie.

– Kto to? – zapytał łysego jeden z jego kamratów, gdy przybysz ruszył już szybkim krokiem w głąb pomieszczenia.

W odpowiedzi otrzymał wzruszenie ramion.

– A skąd ja mogę wiedzieć?! – odpowiedział mężczyzna, po czym zarechotał nisko, zaraźliwie, bo po chwili śmiali się już wszyscy.

– Przedni żart, Herr Dehne. Naprawdę przedni!

– A zatem wypijmy za to.

– Oczywiście, wypijmy. Kelner! Szampańskie!

Prowadzonym obserwacjom sprzyjało rzęsiste światło z ogromnego żyrandola zawieszonego pod zdobionym stiukowanymi ornamentami sufitem, a także płonących równie pracowicie kilkudziesięciu bocznych, trójramiennych kinkietów.

Wszyscy pojawiający się w drzwiach sali balowej cieszyli się podwójnie: raz, że robili wrażenie na pozostałych, w co nikt nie wątpił, bo inaczej nie byłoby go tutaj; dwa – na dworze, mimo końca marca, panował wyjątkowy ziąb. Było nieprzyjemnie i dżdżysto, o czym przekonywał się każdy, kto pokonał drogę z powozu czy dorożki do głównej bramy „Grandu” i był witany przez szwajcara w długiej, bordowej liberii z wielkimi guzikami, błyszczącymi w świetle latarni.

– Możesz mi jeszcze raz pokazać program, kochana? – poprosiła dama w latach, ubrana w różową suknię z koronkami i falbanami, udrapowaną malowniczo i z pewnością czasochłonnie.

– Proszę, kochana – odpowiedziała jej młodsza o całe pokolenie towarzyszka, może córka, choć nie były wcale do siebie podobne, jeśli nie liczyć podobnych kreacji, choć należy uściślić, że ta druga prezentowała się o wiele lepiej.

Starsza z przyjaciółek przebiegła wzrokiem po zadrukowanych stronach, trzepocząc przy tym czarnymi powiekami, przypominającymi łapki ogromnego, egzotycznego pająka, po czym jęła komentować ich zawartość tak, żeby słyszeli ją dobrze nie tylko towarzyszący jej i jej przyjaciółce panowie, ale i wszyscy sąsiedzi i sąsiadki:

– Mickiewicz. Grażyna... Mickiewicz! Znam, oczywista, nawet bardzo dobrze. Pięknie, przewspaniałe! – mówiła z egzaltacją, a jej towarzyszka wtórowała jej, kiwając głową:

– Zgadzam się z tobą, moja droga. Oczywiście: Mickiewicz.

Podczas gdy kolejni miłośnicy teatru, mniej lub bardziej potrafiący czytać w języku narodu nieistniejącego państwa, mniej lub bardziej zorientowani w dokonaniach polskich twórców, za to jednakowo mocno pożądający widoku deklamujących ich dzieła aktorów z Warszawy, zajmowali miejsca na widowni (kosztujące ich dwa ruble za krzesło), wypełniały się też boczne klubowe sale. Tam, siedząc w głębokich fotelach, paliło się papierosy, cygara, względnie fajki, piło szampańskie, ale i piwo, a także grało się w bilard. Na pełnych obrotach działały bary, kelnerzy roznosili zamówione dania gościom siedzącym przy stolikach w restauracji.

Najczęstszym tematem prowadzonych także i w tym, typowo męskim towarzystwie rozmów (poza, rzecz jasna, interesami, czyli czy i kiedy ceny surowców pójdą w górę i kto musi szukać ratunku przez szybki kredyt, zwolnienie robotników albo spalenie się) było wczorajsze uroczyste otwarcie nowej farbiarni w fabryce Scheiblera.

– Wielkie mecyje. Cebulą i czosnkiem tylko śmierdziało! – zaperzył się starszy mężczyzna z bujnymi faworytami, pochylając się nad zielonym suknem i celując kijem w białą bilę.

– Masz jeszcze do niego uraz? – chciał wiedzieć grający z nim jegomość, na oko jego równolatek, ogolony gładko, przez monokl w oku śledzący bacznie poczynania przeciwnika.

– Nie chcę o tym mówić, Franciszku – uciął tamten, prostując się szybko; w tej samej chwili czarna bila wylądowała w kluzie. – Piwo! – zawołał na przechodzącego właśnie obok kelnera, by zaraz sprecyzować: – Od Haberbuscha.

Do zamówienia przyłączył się także przeciwnik, bez słowa podnosząc w górę rękę. Ober skinął obu mężczyznom głową i ruszył w kierunku kuchni.

Tymczasem na zaimprowizowanej scenie w sali balowej pojawili się muzycy kwartetu smyczkowego. Zajmowali miejsca, dostrajali instrumenty. Rozmowy na widowni nieco przycichły, choć nie ustały zupełnie. Towarzyszka damy w różach wyciągnęła szyję na całą długość i rozglądała się ciekawie po zebranych. Wreszcie na jej twarzy zagościł uśmiech, co musiało oznaczać, że łowy zostały zakończone sukcesem.

– Widzisz, kochana, tego w aksamitnym tużurku i żółtej kamizelce? – zapytała swoją towarzyszkę, z trudem tłumiąc emocje. – Kto to jest?

– Nie mam pojęcia – odpowiedziała starsza dama po chwili obserwacji, wachlując się przy tym programem, by zaraz dodać: – Ale jest Kazimierski. Stoi tam, pod kolumną.

– Rzeczywiście, bardzo jest przystojny – oceniła kandydatka na żonę.

– Poznam cię z nim, jeśli chcesz.

– Dziękuję, kochana. Bardzo ci dziękuję...

W tym samym momencie, gdy o zdobiony ornamentami sufit największej sali hotelu „Grand” i wiszący pośrodku nich żyrandol uderzały pierwsze dźwięki Zimy Antonia Vivaldiego, przed siedzibą Banku Państwa przy ulicy Cegielnianej 20 zatrzymała się dorożka. Wysiadło z niej dwóch pasażerów. Gdy zbliżali się do połowy dystansu dzielącego pojazd od drzwi banku, jeden z nich odwrócił się na chwilę i dał znak ręką siedzącemu na koźle dorożkarzowi. Ten uniósł dłoń, w której dzierżył bat, i tak trwał przez dłuższą chwilę. Wyglądało to na pożegnanie, ale również mogło skojarzyć się z gestem, w jaki jedna osoba dodaje drugiej otuchy.

– Z Bogiem – mruknął dorożkarz pod nosem, by zaraz dodać, jeszcze ciszej: – A nawet z samym diabłem...

Mimo że mężczyźni byli coraz bliżej neorenesansowej fasady gmachu i umieszczonych u jej podnóża drzwi, dorożka nie ruszała z miejsca. Mogło to nieco dziwić, wszak przy tej pogodzie, a było coraz mniej przyjemnie, pewnie długo nie czekałaby na kolejnego klienta. Po chwili nad woźnicą, w świetle latarni, pojawił się gęsty obłoczek dymu, co niewątpliwie oznaczało jedno: przerwę. Niemal w tej samej chwili z niedalekich fabryk rozległ się dźwięk świstawek. Dwójka pasażerów dryndy, w długich, obszernych płaszczach przypominających peleryny i melonikach naciśniętych głęboko na głowy, zniknęła w drzwiach banku.

– Witam panów serdecznie w Banku Państwa – wyrecytował niczym z katechizmu mężczyzna w czarnym, mocno przyciasnym surducie; człowiek ów pojawił się przed nimi nie wiadomo skąd. – Czym możemy szanownym panom służyć? – zapytał z akcentem znamionującym niezbyt szlachetne pochodzenie.

– Dobry wieczór – przywitał się jeden z przybyszów, wyższy, bardziej postawny, co można było stwierdzić mimo obszernego okrycia.

– My w sprawie pożyczki – uzupełnił drugi schrypniętym nieco głosem.

– Właściwie już zamykamy... – Cerber chrząknął z zakłopotaniem, patrząc wymownie na zegarek z dewizką, który znalazł się w jego przypominającej bochenek chleba dłoni też nie wiadomo kiedy, pomijając fakt, że w ogóle do niej nie pasował.

– Widzę, że kasy jeszcze pracują – zauważył z niewinnym uśmiechem pierwszy z mężczyzn, wykonując ruch głową w kierunku sali operacyjnej, a drugi tradycyjnie wsparł i uzupełnił druha:

– Naprawdę nie zajmiemy państwu dużo czasu – rzekł, tym razem już bez chrypki.

To wystarczyło, żeby człowiek w czarnym surducie wykonał zapraszający, może nawet zbyt miękki jak na mężczyznę o takich gabarytach gest, jednocześnie kłaniając się i, co chyba najważniejsze, usuwając z drogi.

– Oczywiście, zapraszamy do środka – dodał jeszcze z werwą. – Interesy w mieście Łodzi nie mogą czekać. To oczywiste.

– Tak – burknął wyższy, naciskając kapelusz jeszcze bardziej na oczy. – Nie mogą...

– A panowie może z Widzewa? Z manufaktury? – chciał wiedzieć jeszcze cerber, ale nie doczekał się odpowiedzi.

Chwilę potem przybysze znaleźli się w dobrze oświetlonej, obszernej i wysokiej sali operacyjnej, z dwóch stron ograniczonej przez ściany, z dwóch pozostałych przez wysokie kontuary z ciemnego, lakierowanego grubo drewna, w których znajdowały się okienka kasowe. Wszystko wręcz pachniało tu nowością! Jedno spojrzenie wystaczyło też, by poznać liczbę klientów znajdujących się w tym momencie w głównym pomieszczeniu Banku Państwa: było ich dokładnie pół tuzina.

Dwaj mężczyźni stali na samym środku, jakby nie mogli się zdecydować, do którego okienka skierować kroki. Zwrócili uwagę oczekujących, ale tylko na krótko. Nikt z klientów nie zauważył więc ruchów, jakie synchronicznie wykonali obaj mężczyźni: było to nałożenie na twarze czarnych masek z wyciętymi otworami na oczy, co udało im się uczynić... bez zdejmowania meloników. Następnie obaj gwałtowne odrzucili poły płaszczy, skąd wydobyli długie strzelby o bardzo grubych lufach. Niższy z mężczyzn wykonał zamach, umieszczając niczym ekwilibrysta lufę pod swoim ramieniem, wycelowaną do tyłu.

Rozległ się huk. Bankowy cerber, trafiony bezbłędnie w szyję, padł jak kłoda na lśniącą, jeszcze nie zadeptaną posadzkę z marmurowych kwadratów; krew z rozwalonej tętnicy bryznęła na ścianę niczym woda z fontanny.

Wszyscy klienci banku podnieśli wysoko w górę ręce, choć nie padło takie żądanie.

– Skarbnik! – wrzasnął morderca, kierując wylot lufy w stronę przeciwną.

Nie musiał powtarzać dwa razy: w drzwiach umiejscowionych pośrodku rzędu kas ukazał się niepozorny człowieczek w okrągłych okularach i przydługiej dwurzędowej marynarce urzędniczej. Jeden nieznaczny, ale czytelny gest napastnika wystarczył, by, drobiąc kroki, podszedł jeszcze bliżej. Jednocześnie robił wszystko, by opanować drżenie rąk i nóg, a także udawał, że nie dostrzega ranionego przed chwilą śmiertelnie pracownika...

– Do usług szanownym panom – jęknął ledwo słyszalnie.

– Prowadź do skarbca! – wydał polecenie wyższy z napastników.

– „Umilkł Litawor; zdało się, że czeka, aż Rymwid z wziętym odejdzie rozkazem. I Rymwid milczy, a odejścia zwleka...” – deklamował z mocą i uczucem aktor stojący na scenie w sali balowej hotelu „Grand”.

Odkąd rozpoczął recytację fragmentów poematu Mickiewicza, kilkadziesiąt par oczu śledziło każdy jego ruch, a uszy gości syciły się polszczyzną. I on, Jan Tomkiewicz, założyciel i szef aktorskiej trupy z Warszawy, dobrze o tym wiedział. Miał ich! To się czuje, tym bardziej po tylu latach w zawodzie. Następny występ w Łodzi mają murowany, może nawet kilka...

W pewnym momencie jednak w owe doskonałe, jak sądził, porozumienie dusz i ciał wdarła się fałszywa nuta. Jedna, ale jakże dobrze wyczuwalna. Wręcz bolesna! Jak ta Targowica w koncercie Jankiela w Panu Tadeuszu. Nie, to nie Tomkiewicz się pomylił, zapomniał tekstu czy, Broń Boże, przejęzyczył. Nic z tych rzeczy! To widownia. Coś z nią zaczęło być nie tak. Ktoś wstał z miejsca, nogi krzesła przejmująco zazgrzytały o powierzchnę podłogi. Rozległy się szepty, jakiś mężczyzna rozkasłał się, zagłuszając skutecznie najbliżej siedzącym odbiór spektaklu.

– Nie tylko bowiem sam naród prostaczy, lecz i starszyzna za łakocią goni, a widząc zrazu pańskiej hojność dłoni, dobrze stąd sobie na przyszłość tłumaczy... – wycedził przez zęby Tomkiewicz, głośniej niż dotąd, tocząc jednocześnie wzrokiem po widowni i w ten sposób próbując wymusić posłuch, co było sprawdzonym sposobem na niesforną publiczność. Ale nie w Łodzi!

Lawina ruszyła na dobre: wstawali już całym rzędami, rozmawiali coraz głośniej. Ktoś podawał starszej opani sole trzeźwiące, tu i ówdzie w sufit buchnęło siarczyste przekleństwo. W jednej chwili podniosła atmosfera wieczoru prysła.

– To po prostu Łódź – skwitował za kulisami pierwszy skrzypek, widząc czerwoną z gniewu twarz Tomkiewicza, który zszedł ze sceny, nie dokończywszy recytacji Grażyny.

Tymczasem w hotelowym westybulu działy się dantejskie sceny: ludzie przepychali się do szatni i drzwi, tratując się nawzajem, słychać było krzyk i złorzeczenia w kilku językach, a nawet płacz. Co trzeźwiejsi i bardziej opanowani próbowali mimo wszystko dociec przyczyny takiego zakończenia wieczoru. Nie było to jednak łatwe.

– Krach na giełdzie. Leżymy! Wszyscy leżymy! – gorączkował się jakiś mężczyzna z długą, rozwichrzoną brodą.

– Pali się Grossman – wtórował mu inny. – Słyszałem dzwonki. Straż już jedzie...

– Gdzie jest moja torebka?! Moja torebka! – denerwowała się dama w różach, podczas gdy jej młodsza przyjaciółka, która chyba jako jedna z nielicznych nie straciła całkowicie głowy, rozlądała się dookoła z uwagą, której nie powstydziłby się gorodowoj pilnujący porządku na rogu ulic...

W pewnym momencie mignęły jej przed oczami znajomy tużurek i żółta kamizelka z szewiotu. Wydawałoby, że nieznajomy zaraz zniknie, przepadnie – i być może nigdy więcej się nie pojawi. W ostatniej chwili jednak mężczyzna odwrócił się i ukłonił z uśmiechem.

– Dobranoc – wyszeptała bezwiednie kobieta, a po jej szyi i dekolce rozlało się gorąco.

Nie miała przecież żadnych wątpliwości, że tak uśmiech, jak i ukłon nieznajomego blondyna o ogorzałej od słońca twarzy przeznaczone były tylko i wyłącznie do niej. Jednak ani ona, ani nikt z ludzi kłębiących się w tym momencie w westybulu nie domyślał się powodu, dla którego człowiek ów opuszcza w pośpiechu gościnne wnętrza hotelu „Grand”...

Dopinał szary, długi płaszcz już w biegu, co raz potrącany przez spieszących gdzieś w gorączce przechodniów. Nie cylinder ani melonik, a kapelusz z szerokim rondem, szykowny, ale często trudny do ujarzmienia, osadził mocniej na głowie jednym ruchem. Ten prosty, powtarzany po stokroć i pozornie tylko nic nie znaczący gest dodał mu pewności siebie. Chwilę jeszcze przecierał kostkami palców łzawiące od zimnego powietrza oczy.

Mężczyzna wydobył z kieszeni płaszcza skórzane rękawiczki i wsunął w nie dłonie. I nie żal mu było przerwanego spektaklu: znał Grażynę dość dobrze, w dodatku ta interpretacja niezbyt mu się podobała...

Znalazłszy się na rogu Piotrkowskiej i Pasażu Meyera, zatrzymał się i uważnie rozejrzał dookoła. Cieć pilnujący szlabanu zagradzającego wejście na jedyną w mieście prywatną uliczkę przyglądał mu się z niechęcią spod błyszczącego w świetle latarni daszka okrągłej czapki.

– Dali stąd! – rzucił nieprzyjaźnie w kierunku inruza, a może mężczyźnie w kapeluszu tylko podpowiedziała to wyobrażnia, pracująca w tym momencie na najwyższych obrotach.

Drgnął na odgłos kopyt końskich, jakże jednak inny od tego, jaki wydawały kopyta szkapy ciągnącej dorożkę, wiejski wóz czy rolwagę z bawełną. Odwrócił się ku ulicy, odruchowo cofnął o krok. Piotrkowską w stronę Nowego Rynku przejeżdżał patrol kozacki. W tym samym momencie kątem oka dostrzegł w bramie kamienicy wąski cień ludzki; cień dawał mu jakieś znaki.

Mężczyzna zbliżył się w kilku krokach do bramy. Cień zniknął, jednak on wiedział dobrze, że nadal tam jest. Że czeka tu tylko na niego.

– Gdzie? – rzucił w półmrok niegłośno, ale ściany i tak zwielokrotniły jego głos.

– Bank Państwa – odpowiedział mu głos; można było powiedzieć o nim tylko tyle, że należał do mężczyzny niezbyt starego.

– Ilu?

– Trzech, szefie. Dwóch w środku, jeden na zewnątrz, czeka w dorożce. Obsługa nie zdążyła włączyć alarmu, a może wcale nie miała takiego zamiaru. Diabeł jeden ich wie. A ja przechodził przypadkiem...

– Jak zawsze – skwitował mężczyzna, wyglądając z bramy. – Coś jeszcze, Szmuliku?

– Słyszałem strzał. Jeden.

Ulicą przetoczyła się kilkudziesięciosobowa grupa robotników wracających do domów.

– Dobra – odezwał się człowiek nazwany szefem, po czym poprawił kapelusz, tym razem ciągnąc w dół za krawędź szerokiego ronda. – Daj mi teraz siedem minut. Albo lepiej osiem. Potem możesz biec tam, gdzie zapłacą.

Kilka chwil później z bramy, furkocząc połami płaszcza, wyprysnął cień. Przeciął ulicę, cudem chyba tylko unikając stratowania przez konie ciągnące pocztową karetkę, by zaraz zniknąć u wylotu wąskiej uliczki.

Dopiero wtedy odprowadzający go wzrokiem informator noszący imię Szmul (w zdrobnieniu Szmulik, choć mało kto tak go nazywał) skonstatował, że nie można pokonać kilkunastu łódzkich przecznic w ciągu tak krótkiego czasu. I że nie wie, ile to jest... siedem minut, a ile osiem. Bo przecież nie ma i nigdy nie miał zegarka...

Tymczasem dwie wiorsty dalej na północny zachód w linii prostej i cztery sążnie w dół, na najniższym poziomie piwnic Banku Państwa, skarbnik bankowy, Fiodor Maksimowicz Todorow, klęcząc i pochylając się nad leżącymi na ziemi, zmiażdżonym obcasem okularami, po raz drugi kończył w myślach Trisagion:

„Panie, zmiłuj się. Panie, zmiłuj się. Panie, zmiłuj się. Chwała Ojcu i Synowi, i Świętemu Duchowi, i teraz, i zawsze, i na wieki wieków. Amen...”

Na amen zamknięto jednak najważniejszy sejf, bo klucz do niego miał sam dyrektor banku. Początkowo napastnicy nie chcieli nawet o tym słyszeć. Jeden opróżniał z wprawą pomniejsze skrytki, gdzie klienci banku trzymali swoje kosztowności, podczas gdy drugi usiłował dowiedzieć się, czy to, co mówi Todorow, to aby prawda. Mógł to robić, nie spiesząc się, drzwi do banku bowiem były zaryglowane, a wszyscy pracownicy i klienci – dobrze zamknięci.

– Radzę ci, przypomnij sobie, gdzie jest ten klucz. Gdzie jest klucz od głównego sejfu?! – ryknął zamaskowany zbir, pochyliwszy się nisko nad uchem skarbnika.

Drugi z bandytów potrząsnął właśnie pękiem kluczy, by znaleźć ten, którym otworzyłby kolejną skrytkę – opatrzoną numerem 2307 – kiedy nagle usłyszał nad sobą czyjś głos:

– Bardzo przepraszam...

Głos był męski, niski i spokojny, choć jego właściciel usiłował zapanować nad sapką; w innych okolicznościach do tych epitetów należałoby dodać z pewnością i czwarty: ciepły. Ale nie teraz.

– Bardzo przepraszam, ale ta skrytka jest moja – wybrzmiał jasny komunikat.

Nim bandzior zdążył pomyśleć, został trafiony precyzyjne w grdykę. Chrupnęła miażdżona chrząstka. Cios okazał się na tyle mocny, że powalił go na ziemię. Gdy padał, jego znajdujący się o kilka stóp dalej druh podrzucił w górę broń i nie mierząc dokładnie, nacisnął spust. Huk był o wiele głośniejszy niż wcześniejszy, a to dlatego, że rozległ się w dużo mniejszym pomieszczeniu. I dlatego również, że... złożyły się na niego dwa wystrzały, a nie jeden.

W efekcie bandyta zachwiał się, a wypuszczona z rąk strzelba z grubą lufą upadła na podłogę. Sekundę później leżał obok niej jej właściciel, trzymając się oburącz za piersi, gdyż tam właśnie, z precyzją równą ciosowi, został trafiony z rewolweru, który trzymał w ręku właściciel niskiego i spokojnego głosu oraz skrytki o numerze 2307...

Dopiero teraz Fiodor Maksimowicz Todorow odważył się podnieść wzrok. Najpierw, zanim tamten zdążył schować w zanadrze broń, rozpoznał model Colt Navy z 1850 roku; wiedział to tylko dlatego, że taki właśnie rewolwer posiadał dyrektor banku (ech, gdzie on teraz?!), który zawsze chwalił się, że kupił go od oficera amerykańskiej marynarki.

Następnie spojrzenie bankowego kasjera powędrowało nieco wyżej. Gdy to uczynił, struchlał, a serce zakołatało mu w piersiach jeszcze mocniej niż kilka minut wcześniej, gdy zastrzelono strażnika, a on sam szedł przez salę operacyjną na pewną śmierć. Ujrzał bowiem oto nad sobą cień mężczyzny w długim płaszczu, rysujący się na tle elektrycznego światła i spowity przez dym powstały za sprawą wystrzałów. Zwieńczony kapeluszem z szerokim rondem wydał mu się on wówczas – i tak właśnie Todorow powtarzał z uporem podczas późniejszych przesłuchań w cyrkule – ogromny niczym spiżowy pomnik i jak pomnik dostojny i twardy.

– Masz i pilnuj dobrze – usłyszał, po czym tuż obok niego na podłodze wylądował rzucony pęk kluczy od bankowych skrytek. – Albo przynajmniej lepiej niż do tej pory...

Nim Todorow zdążył się odezwać ani nawet pomyśleć, cień ów zniknął, jakby nigdy go nie było. Na ziemi leżeli dwaj zamaskowani bandyci. Kasjer zwymiotował na podłogę zjedzoną ledwo przed godziną kolację. Po chwili na schodach prowadzących do piwnic, niczym bębnienie w werbel, rozległ się tupot par ciężkich, podkutych butów.

Kilka sekund później w sali sejfowej Banku Państwa zrobiło się szaro i niebiesko: wpadło tam kilkunastu uzbrojonych policjantów.

Trzeci brzeg Styksu

Подняться наверх