Читать книгу Trzeci brzeg Styksu - Krzysztof Beśka - Страница 15

8

Оглавление

W redakcji „Dziennika Łódzkiego”, wychodzącej już od ponad ośmiu lat miejscowej, polskojęzycznej gazety, mieszczącej się w Pasażu Meyera na rogu z Piotrkowską, panowały zwykłe o tej porze dnia i tygodnia rwetes i zamieszanie.

– Gdzie jest wstępniak, do kroćset?! – darł się ktoś, kto mógł to robić, bo pozwalało mu na to stanowisko, które piastował. – Ile mam jeszcze czekać?

– Będzie kole godzina – odpowiadał ktoś inny, nie wiedząc, czy nie przypłaci tego czasem głową, ale przecież starał się ze wszystkich sił.

– Ani minuty dłużej. Ani jednej minuty! – dawał się udobruchać redaktor prowadzący, ale, wiedzieli to dobrze, tylko na chwilę. Chwilę na pewno krótszą niż godzina. – Elzenberg nogi mi z dupy powyrywa, a jemu sam Herbst. A wtedy marny wasz los, baranki.

Do pełni szczęścia brakowało jeszcze najnowszego notowania giełdy, którym otwierali każdy numer. Co na temat obecnej sytuacji gospodarczej sądziły tęgie umysły, było już wiadome. Należało to teraz... przełożyć na język bardziej ludzki.

– Czy Orzeszkowa przesłała już kolejny fragment? – wybrzmiało kolejne kłopotliwe pytanie, na które odpowiedź, na szczęście, była już pozytywna.

Właśnie ktoś wpadł z ogłoszeniem. Jakiś umyślny z fabrycznego kantoru.

– Pochwalony – wyjąkał, rozejrzawszy się po redakcji.

– Na wieki wieków – odpowiedział ktoś z powagą.

Chłop czapkę zdjął, ukłonił się nisko, zapisaną maczkiem kartkę położył na brzegu biurka. Widać był tu nie po raz pierwszy, bo wiedział od razu, kto zajmuje się tymi sprawami.

– Osiemdziesiąt kopiejek będzie – rzucił otyły mężczyzna, biorąc do rąk karteluszek i przez kilka chwil przebiegając wzrokiem po treści ogłoszenia. – Osiemdziesiąt pięć – poprawił się, po czym przeniósł wyczekujące spojrzenie na niemego wciąż posłańca.

– Jak pan każe – wyszeptał cicho tamten, z namaszczeniem sięgając do ukrytej za pazuchą portmonetki, zapewne stanowiącej własność jego pryncypała.

Zapłaciwszy, zniknął za drzwiami, gdzie minął się z kolejnym klientem, wystraszonym, jakby przekroczył próg biskupiego pałacu, nie zaś redakcji.

Mimo solidnych ścian, uszu tak pracowników gazety, jak i klientów dobiegał odgłos pracujących maszyn, tuż obok znajdowała się bowiem drukarnia. Było jednak pomieszczenie, gdzie panował względny spokój, jeśli nie liczyć wybuchów śmiechu, które coraz uderzały o wysoki sufit. Tak właśnie redaktorzy Jan Kaczyński i Hieronim Śmigasiewicz, przyjaciele i niemal rówieśnicy, reagowali zwykle na treść listów przysyłanych do redakcji „Dziennika”.

– Pyszne! Wyborne! – takimi epitetami Śmigasiewicz obdarzył autorkę listu, która domagła się zamieszczenia na łamach gazety fotografii swojego ukochanego psa rasy sznaucer.

– A posłuchaj tego, łaskawco – Kaczyński spojrzał spod szkieł binokli na rozłożoną, zapisaną gęsto kartkę papieru listowego; w ciągu kilku chwil pogodny wyraz jego twarzy zmienił się na poważny. – Droga redakcjo! – czytał normalnym już tonem. – „Mam nadzieję, że wyciągnęliście już wnioski z tego, co w ostatnich tygodniach dzieje się w naszym mieście. Przecież wszyscy doskonale wiedzą, kto tak naprawdę stoi za sprawą porwania małego Johanna Neumanna, szczególnie że miało to miejsce na krótko przed świętem Pesach.”

Przerwał, spojrzał na kolegę. Hieronim przyglądał mu się z wyczekującą uwagą.

– Czytaj – mruknął.

– „Gdybyście zapytali zwykłych ludzi – ciągnął Jan – a każdy szanujący się żurnalista chyba ma taki obowiązek, dowiedzielibyście się, że to nikt inny, jak właśnie Żydzi porywają małe dzieci chrześcijańskie, aby przyrządzać z nich macę, którą potem jedzą w Pesach. Trzeba skończyć raz na zawsze z tą rasą przebrzydłą, a wtedy, jak ręką odjął, znikną wszystkie problemy”. List, oczywiście, jest bez podpisu.

– Na anonimy zawsze można liczyć – skwitował Śmigasiewicz, krzywiąc się.

– Ale z tym małym Neumannów to naprawdę dziwna sprawa, nie uważasz? – powiedział Kaczyński.

Zamiast odpowiedzi rozległo się skrzypnięcie drzwi i do pokoju wszedł młody, jasnowłosy mężczyzna o miłej aparycji, którą jednak teraz psuł przykry grymas. Przywitawszy się z obecnymi, usiadł za biurkiem. Człowiekiem tym był nowy, młody, energiczny, a przede wszystkim niezwykle ambitny reporter „Dziennika”, Franciszek Lenz, odpowiedzialny w redakcji między innymi za kronikę kryminalną.

– No i co? Masz coś? – dopytywali się jeden przez drugiego Kaczyński i Śmigasiewicz.

– Tak, mam. Niestety... – odpowiedział Lenz, podnosząc powoli głowę.

– Mów!

– Ten nocy zaginęło w Łodzi kolejne dziecko...

Trzeci brzeg Styksu

Подняться наверх