Читать книгу Trzeci brzeg Styksu - Krzysztof Beśka - Страница 12

5

Оглавление

Story w gabinecie policmajstra rozsunięto całkowicie, wpuszczając do środka ostre światło. W ukośnie padających promieniach kwietniowego słońca wirowały drobiny kurzu. Zegar na ścianie wybił drugą po południu. Woda w samowarze zaczęła głośno bulgotać. Car Aleksander III w milczeniu spoglądał z portretu wiszącego na ścianie nad biurkiem.

– Pozwolicie, że sam sobie naleję herbaty – rzekł inspektor Strogonow, podnosząc się energicznie z miejsca. – Wam też?

– Poproszę – bąknął Maksimow, choć było mu wszystko jedno, a jedno słowo „proszę” więcej nie zrobi mu z pewnością różnicy.

– Zapewne zastanawiacie się, jaki jest cel mojej wizyty – zaczął inspektor, siadając ponownie z filiżanką w ręku.

Podpułkownik skinął głową. Wiedział jednak, że w stosunkach służbowych taki gest nie jest uznawany za odpowiedź, dodał więc:

– Tak jest, panie inspektorze. Zastanawiam się. I mam nadzieję, że zaraz się tego dowiem. – Ostatniego zdania wypowiedzieć nie planował, samo wyszło.

Na te słowa, choć może zachowłaby się tak samo bez nich, carski inspektor ponownie wstał z krzesła i przechadzając się po gabinecie z rękami splecionymi z tyłu, co w połączeniu z wyglądem upodobniało do jakiegoś żerującego ptaka, zaczął mówić:

– W ostatnich tygodniach na podległym panu terenie doszło do kilku dziwnych wypadków. Pomijam tu cudownie uratowanych pracowników i klientów banku, bo w takie cuda, podobnie jak gazety i większość mieszkańców tego miasta, po prostu nie wierzę. Mniejsza zresztą o to. Nie interesuje mnie też, kto komu porachował metalowym ostrzem żebra na Starym Rynku czy na okrytych złą sławą... Bałatach.

– Bałutach – sprostował cicho policmajster, ale inspektor chyba tego nie usłyszał.

– Ufam zresztą – ciągnął – że odpowiedzi na to i podobne pytania pan zna, a jeżeli nie pan, to z pewnością wiedzą to pańscy ludzie. Spokojny o wszystkie te sprawy chciałbym skupić się na tej jednej, która najwyraźniej przerosła cała łódzką policję i pana.

– Czyli?

– Na sprawie porwania Johanna Neumanna, sześcioletniego syna fabrykanta Friedricha Neumanna i jego żony Gudrun.

– Ośmielę się zauważyć, że nie mamy wystarczających dowodów, aby jednoznacznie stwierdzić, czy było to porwanie, czy nie – wtrącił drewnianym głosem policmajster Maksimow.

– Słucham, słucham pana – powiedział inspektor.

Podpułkownik nabrał do płuc więcej powietrza i zaczął mówić; sprawę, o którą pytał rewizor ze stolicy, znał bowiem bardzo dobrze.

– W nocy z dwudziestego pierwszego na dwudziesty drugi marca z pałacu Neumannów przy ulicy Długiej, podczas nieobecności rodziców, zniknął ich sześcioletni syn, Johann. Brak dziecka w jego łóżeczku i pokoju zauważyła rankiem bona, Gertruda Heinz, jednak, jak zeznała, nie od razu powiadomiła o tym swoich chlebodawców, gdyż zdarzyło się to nie pierwszy raz.

– To znaczy?

– Chłopczyk był bardzo żywotny, skory do psot, z których jedną było chowanie się w przeróżnych zakamarkach ogromnego, przynajmniej na miarę sześciolatka, domu. Bona i kamerdyner rozpoczęli poszukiwania, jednak nic one nie przyniosły. Gdy dzieciak nie pojawił się na wspólnym śniadaniu, sprawa wyszła na jaw. Stary Neumann obił służącą, podstawowy problem wciąż jednak pozostawał.

– Nie da się ukryć. I co dalej?

– Do poszukiwań malca zmobilizowano całą służbę, a nawet kilku zaufanych robotników Neumanna, jednak na niewiele się to zdało. Powiadomiono nas o sprawie w okolicach obiadu. W wyniku czynności operacyjnych, które wykonano na miejscu, nie stwierdzono żadnych śladów włamania, walki, a nawet bytności w sypialni chłopca obcych. Natomiast przesłuchania wszystkich osób, które miały styczność z Hansikiem, posłużyły nam do sporządzenia portretu dziecka w miarę normalnego, nieodstającego od swoich rówieśników, z podobną jak u innych skłonnością do figli, małych kłamstewek, wymuszania płaczem i krzykiem różnych rzeczy i buntowania się.

– Czy zniknęło coś z jego z garderoby?

– Nic, a to każe nam sądzić, że chłopiec zniknął tak, jak stał, czyli w piżamie, co nie wróży dobrze, zważywszy na porę roku. Pozostawało czekać, aż dziecko samo się znajdzie albo nadejdzie jakiś znak od porywaczy. Nieraz przecież zdarzało się, a w Łodzi chyba szczególnie, że ktoś, widząc majątek, do jakiego w krótkim czasie doszedł ten czy ów właściciel fabryki, próbował wzbogacić się jego kosztem. Czasem się udawało, czasem nie…

Przerwał, przez kilka krótkich chwil oczekiwał reakcji rewizora. Aleksandr Iwanowicz Strogonow milczał jednak, wpatrując się w jakiś sobie tylko znany punkt na jednej ze ścian gabinetu i popijając herbatę, chyba już zupełnie wystudzoną. Maksimowowi zdało się, że car z portretu zmarszczył brwi w gniewie…

– Dwa lata temu – ciągnął dalej, choć bez przekonania – niejaki Żołądkiewicz, Polak, porwał siedmioletniego syna właściciela kantoru, Moryca Schletenbauma, by następnie zażądać od zrozpaczonych rodziców okupu w wysokości sześciu i pół tysiąca rubli. Do przekazania pieniędzy miało dojść na drodze do Brzezin. Na szczęście Schletenbaumowie złożyli doniesienie do cyrkułu i Żołądkiewicz wpadł w zastawioną przez policję pułapkę.

– Kara?

– Powieszono go w więzieniu miesiąc później. Inny przypadek to historia dziesięcioletniej Anny Stein, córki właściciela cegielni, która została porwana ze szkoły, jak się potem okazało, przez robotników chcących w ten sposób wymusić na swoim pracodawcy szereg ustępstw. Wszyscy zostali szybko pojmani, osądzeni i skazani na wieloletnią katorgę. W przypadku Neumanna sprawa oczywiście wciąż trwa…

– Bez mała trzy tygodnie – zauważył Strogonow, unosząc wysoko w górę lewą brew.

– Zgadza się. Proszę mi wierzyć: robiliśmy i robimy, co w naszej mocy i wedle obowiązujących przepisów. Przesłuchaliśmy podejrzanych. Wszystkie szumowiny w ciągu doby znalazły się pod kluczem, jednak nikomu nie można było niczego udowodnić. Kuci na cztery łapy!

– Proszę dalej.

– Syn Neumanów był poszukiwany na terenie całej Łodzi przez kilkudziesięciu funkcjonariuszy, patrole kozackie, a nawet żołnierzy z 37. Jekateryburskiego Pułku Piechoty. Sprawdziliśmy wszystkie podejrzane miejsca w tym mieście, studnie, lasy. Niestety, bez rezultatu. Nikt nie widział Johanna ani na dworcu fabrycznym, ani na stacji poczty konnej.

– Rozumiem, że zrobiliście wiele, ale, jak widać, nie przekonało to rodziców chłopca, skoro zdecydowali się interweniować aż w stolicy Imperium Rosyjskiego! – Aleksandr Iwanowicz, ten miły, wręcz przyjazny gość, zniknął gdzieś bezpowrotnie. – Chyba pan się domyśla, co to znaczy dla pana… – wycedził, miażdżąc wzrokiem swojego rozmówcę.

– Jestem do pańskiej dyspozycji – odpowiedział policmajster, po czym wstał z fotela i wyprężył się.

– Siadać! – warknął inspektor. – Na to jeszcze przyjdzie czas.

Podpułkownik klepnął ciężko, zwiotczał, jakby z jego ciała ktoś nagle wypuścił powietrze.

– Wedle rozkazu – sapnął cicho.

Kilka chwil upłynęło, choć dla policmajstra czas ten był wiecznością, zanim gość ze stolicy odezwał się ponownie:

– Przebywając wczoraj w Warszawie, otrzymałem wiadomość od zaufanego człowieka w Łodzi, co stało się bezpośrednią przyczyną mojej wizyty. Myślę, że to się panu nie spodoba...

Trzeci brzeg Styksu

Подняться наверх