Читать книгу Trzymaj się, Mańka! - Małgorzata Kalicińska - Страница 11

Osiołkowi…

Оглавление

W moim mieszkaniu podobno już idzie ostra praca. Nie, nie powinnam przyjeżdżać. Tak, zadbali o meble i oczywiście o kwiatki. Oczywiście, że zdjęli obrazy i zdjęcia! Przecież będą malować ściany! Zabezpieczyli! Za każde pytanie nagradzają mnie zniecierpliwieniem. Nie, to nie jest jeszcze pora na wybieranie kolorów. Zresztą przecież wybrałam. Jutro – tak! Najlepiej jakbym dla uściślenia zanotowała w sklepie z farbami, jakie mi się podobają, i przywiozła próbki. „Próbki czego, białej farby?”, myślę. Biała to biała. Ale okazuje się, że nie. Może być biała z połyskiem, biała perłowa, biała matowa i półmatowa, i satynowa, i śnieżna… Co jeszcze?! No i jest też problem. Pan z Wenus chrząka i wali prawdę: w łazience odpada stary tynk.

– No to zatynkujcie! – Jestem otwarta i rozumna, przecież to jasne!

Chyba powiedziałam coś głupiego, bo słyszę w słuchawce głębokie westchnięcie, które w podtekście ma: „Oesuuuuuu”.

– …ale on odpada razem z kafelkami – rzuca w słuchawkę.

– Jadę! – wołam, ale mnie studzi, że po co. Chyba że mu nie dowierzam.

Odpadły cztery, więc zaraz się sypnie reszta. Fakt, kładzione milion lat temu, w poprzednim stuleciu. Zwykłe, białe. I ja lubiłam tę łazienkę z tą bielą. Tylko nam ją fachowiec przefugował na biało, bo szare fugi z PRL-u piękne nie były.

– Ściana namokła i tynk puszcza. Może pani przyjechać, ale i tak to trzeba skuć.

Zdecydowałam: pojadę. Przy okazji wybiorę tę farbę na ściany!

– O której będziesz? – pyta ojciec.

– Wieczorem, tatku. Pa!

– Nic nie zjesz?! – woła za mną.

No tak, dla rodziców to wydaje się najważniejsze. Czy zjem, czy zjadłam, czy nie jestem głodna…

Wyprowadzam samochód z garażu. Koła skrzypią na żwirze, ojciec jeszcze podchodzi i mówi tonem nieznoszącym sprzeciwu, że przelał mi trochę kasy na ten remont. I dodaje, że nie chciałam pieniędzy na opiekę nad Lilą i pewnie nadwerężyłam oszczędności, i na dodatek nie pracuję, więc mam zamknąć dziób.

Poczułam się idiotycznie. Znów na utrzymaniu tatusia? Mam jeszcze pieniądze! Jakieś mam. Jest jeszcze jakaś lokata nietykalna. Ile tatko ma? Miał? Czy dużo mu z tych upraw ekologicznych skapuje? Nie pytam, bo nie umiem być taka obcesowa, ale myśląc o pieniądzach i mojej niezbyt świetlanej przyszłości, dojeżdżam do domu.

Z mojego okna wystaje bloczek murarski, a na nim wisi sznur i wiadro. Sąsiedzi zapewne wściekli… Tynk, durny tynk odpada! Tyle lat wytrzymał, stan wojenny, zmiany ustrojowe, a tu zwykła woda go powaliła. Żal mi mojej łazienki, a pan z Wenus pociesza:

– Czy pani wie, jakie dzisiaj są możliwości? Ile kolorów, faktur, materiałów? Kłopot z wybraniem! Musi pani tylko okreś­lić, czego pani chce. Kafelki? Gres w wielkich płytach? Może tylko wodo­odporny tynk, taki rustykalny, z zacierkami? A może tapety wodoodpor­ne? Mała ta łazienka… A może kuchnię zrobić w tamtej części, co pani ma taki jakiś gabinet, tam, gdzie teraz graciarnia… Bo tam jakaś druga łazienka jest. Na licho to? A tu zrobić łuk i połączyć otworem drzwiowym z pokojem. Zrobić tylko małe miejsce na parzenie herbaty albo sypialnię, a w pokoju…

Ojeja, ale plany! Rozmawialiśmy ze dwie godziny. Pan mnie podjudza, że zamiast garderoby w drugiej części mieszkania zrobi mi wielką łazienkę z oknem, a tę zlikwidujemy. I zrobimy dużą kuchnię albo sypialnię. Kwota by urosła zaledwie o… jedno zero. Broniłam się, a diabeł w środku podjudzał, bo plan fantastyczny!

– Po cholerę ci dwie łazienki? – pyta diabeł.

– A jak się objawi jakiś Marcin? To wygodne! – droczy się anioł (czy drugi diabeł? Nie wiem!).

– Tak jest mądrzej! Będzie duża wygodna kuchnia!

– A na licho taka wielka? Dla większego bałaganu? To ma być lodowisko? Hala przylotów? Kuchnie się teraz minimalizuje!

– Tak, ale teraz garderoba niepotrzebna. Gabinet też stoi pusty… Po cholerę to? To może sypialnię tu…? A może na nowo podzielić te mieszkania, jak były, i jedno wynająć? Na diabła taka powierzchnia dla jednej osoby?

Dzielę się z panem tymi myślami. Na razie proszę się zająć pokojem, a mi dać czas na zastanowienie. Muszę pogadać z ojcem, ze sobą…

Jadę do marketu budowlanego i wzywam diabła na pomoc. Czuję się jak Fredrowski osiołek: „Uchem strzyże, głową kręci. I to pachnie, i to nęci”. Za dużo tego wszystkiego! Za kolorowo, za ciekawie. W dziale z farbami zgłupiałam. Za moich czasów była biała, słomkowa, szara, beżowa, groszkowa i błękitna. Szara i groszkowa do zakładów pracy – na korytarze i lamperie. Pozostałe – do domów! W domach biel i ewentualnie ściany słomkowożółte. Kolory, a zwłaszcza jakieś wzorki, to było wsiowe. Potem był czas tapet, ale nie skusiłam się, chociaż widywałam masę pięknych. Brakowało mi czasu i… odwagi. Pozostałam przy białych ścianach i zawiesiłam koło tapczanu wielki dywanik ścienny typu tatarskiego, a na nim zdjęcia mamy, Gienia, Lilki, rodziców w owalu… Niektórzy sarkali, inni byli zachwyceni, że takie to retro.

A tu naraz tylu producentów, kolorów mnóstwo i te nazwy… pretensjonalne i głupie! A przecież to najzwyklejsze kolory! Lekko beżowy, bladofioletowy, piaskowy, bardzo bladobrzoskwiniowy, ciemnobrzoskwiniowy, właściwie ceglasty, beżowo… byle­jaki, z lekka oliwkowy. Nie wiem, o co chodzi z tą poezją. Chciałam zwykłą białą, jak dawniej, ale sprzedawca okazała się diabłem, bo do koszyka wzięłam próbki owej oliwki, która wydaje mi się ohydna, i tę Wieczorną magnolię (oszalałam?!). A i Egipski puder (odbiło mi całkiem) i Suchą gałąź, czyli jakiś dziwaczny szary… Teraz łazienki! Zapewne i tu zobaczę feerię wymysłów zamiast kilkunastu kolorowych kafelków. O, matko! Szkoda, że w ogóle tu weszłam. No i jak ja mam podjąć decyzję, skoro nie wiem, czy likwiduję tę łazienkę, czy… Tak w zasadzie to co ja mam robić?!

Pooglądałam te wszystkie płytki, lusterka, mozaiki, wielkie cienkie płyty, jakby marmurowe, malachitowe, drewnopodobne, starorzymskie i nowoczesne, z możliwością wklejenia własnych zdjęć. Jakich? Jakie pani chce! Z wakacji w Chorwacji albo sylwetki narzeczonego.

– Właśnie zamawialiśmy takie dla jednej pani. – Ekspedient się nachyla i mówi szeptem: – Zdjęcie jej faceta nago, naturalnej wielkości!

Hmmmm, a co będzie, jeśli zmieni faceta? Skuje kafelki?

No, czego tu nie ma?! Wiem! Mojej białej łazienki tu nie ma!

W drodze powrotnej zahaczam o Empik, w którym kupuję pięć czasopism wnętrzarskich, i wracam na Zwycięzców. Pan ochoczo odbiera próbki farb i woła malarza:

– Pan maźnie ściany wedle pani wskazówek!

Tłumaczyłam mu, że nie jestem przekonana, a raczej to mnie usilnie przekonywano do kolorów, ale… bez skutku, bo ja ciągle jestem za bielą. Lecz podczas spaceru po moim zrujnowanym mieszkaniu pokazano mi, jak ładnie może wyglądać lekki kolor potęgujący nasłonecznienie po niesłonecznej stronie i schładzający pokój bardzo słoneczny. No ale jak było biało, to nic nie trzeba było od- albo dosłoneczniać! Pan patrzy na mnie z boleścią w oku. Jak na dinozaura, dinozaurę.

Ze słowami: Jutro zadzwonię – wreszcie pojechałam do taty.

***

Kiedy siedziałam w altanie przy palącej się antykomarowej śmierdziawce i oglądałam czasopisma dizajnerskie, powoli traciłam głowę dla łazienki z oknem. Tak! To genialny pomysł! Spora, naświetlona, z zielenią! Duża wanna, może jacuzzi? Kubły, znaczy takie donice w ozdobnych kubłach z palmami i lustro na całą ścianę! I duża kuchnia. Może nawet da się przy dzisiejszych technologiach połączyć ją z pokojem? Jako open space? A kiedy przeszłam już drogę podziwiania wykończeń ścian w łazience – od malachitowych gresów po marmuropodobne z lustrami, optycznie powiększające przestrzeń – oszalałam. Puściłam wodze fantazji i zakładałam kartki, żeby pokazać moim wykonawcom, co wymyśliłam. Ojciec siedział obok i czytając sobie 1000 lat wkurzania Francuzów Stephena Clarke’a, co jakiś czas się zaśmiewał. Ale nawet gdy mi czytał fragmenty, nie słuchałam go. Na nowo kreśliłam plany mojego dizajnerskiego mieszkania!

W końcu z tego amoku wytrącił nas dźwięk klaksonu i na podwórko zajechał gustowny stary garbus, żółty jak jajko, ze staroświeckim bagażnikiem na tylnej klapie i z walizkami obwiązanymi paskami i gumami. O, mamo…

Trzymaj się, Mańka!

Подняться наверх