Читать книгу Trzymaj się, Mańka! - Małgorzata Kalicińska - Страница 8

U taty

Оглавление

Szosa Lubelska zapchana jak zawsze. Drażni mnie to. Odwykłam? Może tak… Muzyka w radiu też nie pomaga. Może Dwójka? O, tak! Poproszę o spokojną muzykę, bo życie mnie wkurza i na razie za nim nie nadążam! Rachmaninow? No… może być! Nareszcie zaczynam czuć, że jest lato. Widzę zieloność łąk i lasów, chociaż Lubelska jest załadowana przy drodze hurtowniami, stacjami benzynowymi i Bóg wie czym jeszcze. Zaraz zjadę do nas za mostek i jak zwykle tam uspokoję się, wyluzuję.

Bardzo się tu zmieniło od czasów, gdy mama nazwała to miejsce Zamościem. Taka to była dziura! A teraz to dość znane rejony, bo gdy się minie tatę i pojedzie dalej wiejską drogą przy Świdrze, dojedzie się do Kopek, które stały się dla kilku osób ze świata sceny łakomym kąskiem, oazą ciszy i spokoju dla wybranych. Miesz­kali tu i mieszkają Artyści, a nie rolnicy jak tatko i Kobyliński. Czyli nie tylko rodzice odkryli czar tego miejsca.

Tatko czeka przy otwartej bramie i zaprasza gestem, machając mi z daleka. Mój kochany! Bieluśkie włosy, jakby mniej przygarbiony niż zazwyczaj, koszula w czerwono-zieloną kratę – jaka twarzowa! No piękny jest!

– Cześć, przystojny panie! – Przytulam go naprawdę bardzo stęsk­niona. Pachnie dobrą wodą kolońską i wiatrem.

– Cześć, Baranku. No nareszcie! Myślałem, że się obraziłaś!

– Na ciebie?

– Na życie! Chodź, chodź! Mam znakomitą zupę z jabłek i lubczyku.

– Już się boję – jęknęłam.

Jest jak dawniej. Ojciec robi sobie przerwę, bo przyjechałam. Daje mi zupę w altanie. Niesie parujący garnek, choć jest ciepło, a ja w samochodzie nie włączałam klimatyzacji i jestem spocona. W alta­nie jest cień. Cała jest porośnięta clematisem, który kwitnie na intensywnie fioletowo. Wkoło mniszek wielkimi kępami z żółtymi półpomponami kwiatów. Co za połączenie! Na stole oczywiście cerata, bo ojciec nie lubi jadać na surowym drewnie. Pewnie kupiła mu na targu córka Kobylińskiego, bo to cerata imitująca koronki. Jak mi tu dobrze! Zupa dziwna, przecierana z warzyw, z wyraźnym aromatem jabłek i posypana obficie tuż przed zdjęciem z ognia lubczykiem i pietruszką z koprem. Do tego ziemniaki z patelni odsmażane na maśle.

– Chcesz śmietany?

– Tatku, nie! Skąd taka zupa?

– A bo ja czasem oglądam tę śliczną panią w telewizji. Ona się pięknie uśmiecha i ma świetne pomysły. I to chyba jej przepis. Albo może tego chłopaka? Nie pamiętam. Ale pyszna jest! Ziemniaki, kwaśne jabłka, seler, biała część pora, bo wszystko ma być białe. I na koniec duuuużo lubczyku i pietruszki. No jedz, jedz. Chcesz jeszcze?

– O, nie. I tak się zatuczyłam. Zobacz! Greenpeace zabrałby mnie do morza z mety.

Ojciec nie rozumie dowcipu, więc nie tłumaczę. Uśmiecha się i widzę, jak mu się świecą oczy na mój widok. Widocznie długo czekał. Dyskretny jest.

– Baranku, no to powiedz, czemu przyjechałaś. Tylko tęskniłaś za ojcem czy jeszcze coś?

Zaprzeczam z pełnymi ustami.

– Oj, pokaż nochal. Nie wydłuża ci się?

Ojciec mnie wypytuje, a ja już teraz mogę mu spokojnie powiedzieć prawdę. O zalaniu, o podłodze, o facetach z Wenus. Dziwi się.

– …z Wenus? I co oni robią? – pyta podejrzliwy jak ja.

– Też sądziłam, że to panowie do towarzystwa, ale widzisz, nie! Kilku facetów się skrzyknęło i są pod telefonem, do wynajęcia do spraw różnych. My, kobiety, no zwłaszcza kobiety, miewamy problemy, o jak ja właśnie z zalanym mieszkaniem, z samochodem czy czymś tam innym i nie mamy, dajmy na to, męskiego ramienia na gwizdek. Mogłabym dzwonić od Annasza do Kajfasza, a oni są, wiesz, no…

– …szampon i odżywka w jednym? – puentuje mój bystrzak.

– No, właśnie. Wiesz, że nie kupuje się kota w worku. Pan przyjechał i go obmierzyłam wzrokiem, i pogadałam, i wydał mi się z sensem. No, tatku, komuś trzeba zaufać!

– Ach, Baranku… Gdyby żył nasz Eugeniusz…! – westchnął ojciec i ja westchnęłam, mówiąc jeszcze:

– Teraz Faceci z Wenus zrobią mi za naszego Gienia. A poza tym, tato, oni kompleksowo całość – podłogi, ściany, kartony… wynoszą wszystko bez mojego udziału i wołają mnie, gdy już jest na błysk!

– A ile?

– Co: ile – udaję, że nie rozumiem. – No, sporo. Ale co mam zrobić? Zadekuję się tu, u ciebie. Mogę?

Siedzimy sobie w tej altanie do wieczora i dopiero teraz widzę, czuję, że przespałam kawał czasu! Toż to lato, a ja zatrzymałam mój film jesienią.

Oganiam się od much, jest ciepło i pachnąco, mimo pory jasno, i powietrze takie miękkie. Po drewnianym starym stelażu łazi pająk kosarz na nogach rodem z obrazów Salvadora Dali. Zupełnie się nie boję kosarzy, a pozostałych pająków – bardzo. Szczególnie od czasu, gdy obudziłam się kiedyś tu, u taty, i na udzie miałam czerwony placek wielkości talerzyka, a w środku dwie dziurki! Obok dwie identyczne. „Tato, co to może być?” – zapytałam go wówczas. Nie wiedział, ale kazał spytać Kobylińskiego, który poczerwieniał po cebulki włosów, widząc moje nogi, bezwstydnie podsuwane mu pod okulary, i ledwo rzucając okiem, mruknął: „Gad ten taki, czarny… Jak to… No, krzyżak chiba!”. Nie wierzyłam mu. Takie dziury?! To jakby mnie skorpion wyssał! Wyobraziłam sobie, jak nocą czarne straszne coś łazi po mnie i wysysa moje soki jak coca-colę przez rurkę! Skandal i ohyda! I od tej pory zawsze miałam dygot na widok pająków, a te szczudlaste kosarze zupełnie mnie nie straszą! Raczej śmieszą.

Pijemy słabą herbatę tak tylko, aby pić, i z cicha sobie rozmawiamy, bo prawdę mówiąc, nie rozmawialiśmy od bardzo dawna.

– Tato, jaki tu jest ruch! Co to się dzieje, że tyle samochodów?

– Pewnie jest jakaś impreza w Kopkach! Bo zazwyczaj, jeśli jeżdżą, to zwyczajne samochody, czasem ciągnik, z rzadka koniem ktoś. A tu, patrz, jakie bryczki. No, no! Impreza. To prawie pewne. Może chcesz, to pojedziemy. Zobaczysz sobie.

– Co? Jaka impreza? W Kopkach? Przecież tam gęstwina i nic więcej. Artyści robią teatrzyk?

– Baranku, chyba tak. Ale to spokojni i normalni artyści, bo pijatyk i hałasu nie robią, wódki mało piją…

– Coś takiego! Artyści bezwódeczni? To niemożliwe.

– Nie mówiłem ci? Skrzyknęli się i zbudowali taką miniestradę koło zielonego mostku, koło figurki Nepomucena. Przedstawienia tam robią.

Często w stronę Kopek chodziłam na spacery czy rowerem nawet jechałam, ale to było jeszcze za Mirka, kiedy Grześ był mały. Z Lilką zaś chodziłyśmy najdalej do krzaków i hydrantu na winklu. Czyli tam dalej jest Nepomucen i scena?! I cywilizacja?

– Zobaczysz, co znalazłem w mamy rzeczach! – powiedział tatko z miną maga. To był stary adapter po Gienku. Odkurzył go i działa! – Kompletnie o tym zapomniałem, a to jest takie piękne, Baranku. Piękne!

Otworzył szeroko kuchenne okno, postawił na parapecie gramofon i położył płytę. Po chwili nawet bez charakterystycznych trzas­ków popłynęła ukochana pieśń mamy Kalitka, śpiewana przez… Nani Bregwadze. Pamiętam! To znaczy ja zapamiętałam ją jako Bret­wadze, ale na płycie napisane jest tak, jak ma być. I piosenkę zapamiętałam całą.

– Tato!

Łzy mi się zakręciły i przytuliłam się do niego.

Mama kochała romanse, dumki, i często je nuciła. Czasem nastawiała tę właśnie płytę, którą dostała kiedyś od kogoś. Chyba od członka wycieczki rosyjskich naukowców. Wspominała mi, że przyjechało dwadzieścia osób ze Związku Radzieckiego, a wśród nich był wyjątkowo piękny chłopiec, Wachtang… Wachtang Szewładze! Albo Szweładze, nie pamiętam dobrze. Byli sobą podobno zauroczeni, ale tydzień to za mało na wybuch uczuć, więc oboje poprzestali na kilku gorących spojrzeniach, jakimś walcu podczas balu na uczelni, szalonym twiście i tej płycie, którą Wachtang ofiarował pięknej Polce. A może mama sama kupiła tę Nani, żeby zapamiętać czarne oczy Wachtanga, a on jej dał ten gruziński chór z nieśmiertelną Suliko na początku?

Mama miała kilka czarnych analogowych płyt, które częściej były prezentami niż celowymi zakupami, dlatego nie ma wśród nich tematu przewodniego, próżno szukać jednorodności muzycznej. O, proszę, jest singiel z Aznavourem, i Domenico Modugno, płyta Nani Bregwadze, jakaś też z gruzińskimi chórami męskimi, dość męcząca, której nie wysłuchałam nigdy do końca. Jest światowa klasyka, czyli Szopen, Czajkowski i kilka innych. Engelbert Humperdinck – angielskie wydanie nie wiadomo skąd – Irena Santor i Filipinki, i kilka moich: Skaldowie, Czerwone Gitary, Niebiesko-Czarni, San Remo. I są jeszcze jakieś ramotki nierobiące już takiego wrażenia jak Nani, której głos nakłada mi się na sylwetkę mojej mamy stojącej w kuchni, oblizującej łyżkę po musztardzie i nucącej mormorando Kalitkę razem z Nani.

Komary mimo odstraszającej je świecy wygoniły nas do domu.

– Tato, ale ja stara jestem! – westchnęłam, odkrywszy głębokie pokłady mojej pamięci.

– A co ja mam powiedzieć, słońce ty moje? Ja pamiętam Marteczkę Lipińską jako wiotką i piękną dziewczynę. Ty wiesz, ona była najpiękniejszą polską aktorką tamtych czasów. I co? Oglądam Ranczo, a moja idolka jest… stara. Czyli co, ja też?!

Trzymaj się, Mańka!

Подняться наверх