Читать книгу Trzymaj się, Mańka! - Małgorzata Kalicińska - Страница 15
Raz, dwa, trzy… Szukam!
ОглавлениеSzukanie pracy to bynajmniej nie zabawa. Może się uprzedziłam, ale każda moja rozmowa z kolegami z wydawnictw i poszczególnych redakcji upewniała mnie, że to z góry ukartowane – nie wpuszczają do siebie żadnej kobiety 45+. Totalny opór. Także moja wędrówka freelancerska się nie powiodła. Miałam w szufladzie świetną rozmowę z prominentem z lat siedemdziesiątych, bliskim współpracownikiem Gierka, który odważył się pogadać o sekretarzu prywatnie. Jaki był, jaka była jego żona, trochę plotek jak to teraz w zwyczaju i trochę światła na ówczesne czasy, decyzje, powody i przyczyny. Wywiad dobry! Włodek gwizdnąłby przeciągle i zarekomendował mnie, ale… go nie ma. Sądziłam, że to znakomity wywiad. W dodatku poparty minirozmową z gosposią Gierków z czasów mieszkania w Klarysewie – o kapciach pani Stasi, o śniadaniach pana, o ogrodzie… Ale nie. Cztery wiodące redakcje nie są zainteresowane. Są gorętsze tematy – najprawdziwszy kanibal, kilka politycznych pyskówek i afer, rozróby w centrach dla uchodźców, marsze niezadowolonych z powodów różnych, być czy nie być immunitetów poselskich, górnicze protesty… Kto by czytał o Gierku?
Za ambitne pisma, za prywatny materiał. Trafiam kurą w płot, jak mawia tatko.
***
Co tam u Ciebie, Marianno? – pyta mnie Antek. Zapomniałam o nim, a i on jakoś mniej pisał. – Jak mieszkanie po powodzi? Pewnie z sąsiadami krzywo? Zgaduję, bo nikt nie lubi występować jako ten, co zalał innych. Sam kiedyś zalałem i skończyła się przyjaźń.
Ma rację. Sąsiadeczka z góry mija mnie i spuszcza wzrok. A gdy ją zahaczyłam, czy są ubezpieczeni, zaczęła mnie przekonywać, że u nich to istny armagedon – ile strat i jakie. Czyli odwieczny argument w rozmowach Polaków: „To ja miałem gorzej!”.
Mało pisałem, ale i u mnie był remont. Administracja postanowiła mi i nie tylko mi odnowić mieszkanie. Robią to obligatoryjnie w naszym kompaundzie. Przychodzą, ustalają dzień i przysyłają panie i panów do popakowania i zabezpieczenia mieszkania. To fajne, ale wolałbym sam, a to wymaga czasu. W weekendy chyba poradziłbym sobie, bo nie mam nic do roboty. Ale nie. Administracja nam to zrobi i szlus!
U mnie upały okropne. Nocami cykady świdrują w głowie i jeszcze ten remont! Proszono mnie pięknie i miło, żebym sobie wyjechał na weekend. I już nawet miałem odwiedzić kolegę w Daegu, ale jak to bywa w życiu, lunęło jak z cebra, więc nasz wypad w góry nie wypalił. Za to pojechałem na spore zakupy do tutejszej hurtowni. Kupiłem sobie skrzynkę dobrego australijskiego wina, dwa duńskie sery pleśniowe (drogie, ale co tam, wynagrodzę sobie ten remontowy bałagan), zwyczajne, à la duńskie masło, śmietanę i jeszcze jakieś słodkości, bo jestem łasuch. W domu nie ma gdzie normalnie usiąść. Trwało to tydzień, razem z klatką schodową. To mały budynek, dwa piętra i kilka mieszkań. Ale… ładnie jest teraz! Przyszła ekipa poremontowa i mieszkanie dosłownie wykąpała do czysta! Nawet powiesiła obrazki i poustawiała meble z powrotem! W ramach remontu!
W tygodniu miałem masę pracy i wracałem zmęczony. Po basenie padałem na pysk. Statek w budowie to nagrzany w słońcu stalowy kadłub, linki, zastój powietrza – dosłowna sauna. Ale z sauny wychodzisz, kiedy chcesz, a tu trzeba wszystkiego dopilnować. Za bramą stoczni też upał, powiewu żadnego. Kolega pisał z Kuwejtu, że u nich jest czterdzieści pięć–pięćdziesiąt stopni wewnątrz kadłuba i czuje się jak kurak w piekarniku, „jaja mi się chyba ścięły”, dodał – żart facetów (wybaczysz?). No więc jestem w lepszej sytuacji. My mamy tylko trzydzieści osiem stopni na zewnątrz (w kadłubie też około czterdziestu), a w weekend zapowiadają spadek nawet do trzydziestu! Ha!
Dom, zimne piwo, trochę światowych dzienników, BBC, CNN, wiadomości miejscowe po angielsku i budziłem się jak stary dziad – przed telewizorem! Okropne.
Skrobnij, co u Ciebie. Pomysł z rozdzieleniem mieszkania dobry. Też bym tak zrobił. Zwłaszcza, wybacz, gdy stałe dochody Ci się rozsypały.
A.
Remonty paralelne. Tyle że u niego odświeżenie za kasę administracji, a u mnie totalna rozpierducha ze zmianą jakości i nikt mi nie przysyła ekipy do pakowania i rozpakowywania. Już właściwie skończone. W saloniku, na którym kończy się moje obecne mieszkanie, kupa paczek, czyli czeka mnie teraz zabawa w Kopciuszka. Tylko nie mak z popiołu, ale przydasie z tego, co tak naprawdę niepotrzebne. Stare mieszkanie po pani Mieci stoi sobie świeże i puste. Teraz tylko wynająć, bo to oznacza miesięczne kapanie potrzebnych mi bardzo pieniędzy.
Chodzę między paczkami jak bocian i nie chce mi się ich za cholerę rozpakowywać. Wiem, jak się będę trzęsła nad każdą duperelą. Lilka! Jesteś tu potrzebna! Chodź mi tu zaraz! Oj, tak! Lila natychmiast by przyniosła wielkie wory na śmieci i bezlitośnie skazywała na śmietnik to, co ja zapewne jeszcze bym ułaskawiła.
OK, zacznę od rzeczy kuchennych. Trzeba gdzieś jeść i pić. To zajęło mi cały dzień. O, matko! Co to za okropne zajęcie! Ile ja rzeczy uzbierałam! Samych otwieraczy do wina mam siedem, masę talerzy, każdy z innej parafii. Po co? No bo jak wpadnie więcej gości… A wpadło przez ostatnie piętnaście lat? Do kosza! O, ten nie. Jeden mam taki. Kupiłam go na targu w Kazimierzu. Jest tak cudnie staroświecki! A niedobitki z poprzedniej epoki – won! Podobnie jak szklanki. Nie cierpię szklanek, to Mirkowe zbiory. Stały na najwyższej półce w szafce – tam już nie sięgałam. Zajmowały miejsce, wynocha! A… jeśli wpadnie ktoś, kto lubi pić ze szklanki? – zastanawiam się i już słyszę głos Lilki:
– To wypije w kubku. Wywalaj! Coś ty taka troskliwa?
– O kogo? – pytam.
– No właśnie, o kogo?
Szklanki precz. Układam w kartonie obok niechcianych talerzy. Postawię przy śmietniku. Po co tłuc?
Tak się zabawiałam z każdą filiżanką i miseczkami, aż przyszła pora na garnki. Te duże stoją nieużywane od wyjazdu pana Grzegorka do Krakowa na studia. Jeszcze kiedy był w liceum i uczył się z kolegami tu u nas do matury, gotowałam w tym garze masę spaghetti, a w tym drugim – sos boloński. Uwielbiali to! A ja lubiłam te ich nauki. Wpadało ich tak od trzech do sześciu i zakuwali. Młode to i głodne! Uwielbiali rzeczy najprostsze jak ziemniaki ze skwarkami i kefirem. Też w tym garze im gotowałam! A skwary musiały być duże i chrupiące. Czasem zamiast kefiru mizeria, mnóstwo mizerii pływającej w cienkiej śmietanie, z koperkiem i szczypiorem. Zimą zaś wykorzystywałam do skarmiania ich o, tę wielką brytfannę z jeneńskiego szkła, żaroodporną. Podawałam w niej wykwint, za który całowali mnie po łapkach, czyli kaszankę z cebulą z naszego bazaru. Fantastyczną kiszkę tu sprzedawali! Cała jej brytfanna, okraszona zrumienioną cebulą, i pieczone ziemniaczki. I oczywiście szedł do tego cały słoik kwaszonych ojcowych ogórków. No i bigos gotowałam w tym garze od spaghetti, zawsze za dużo. Ale Grzesiek mówił: „Mamo! Charty zjedzą! W poniedziałek klasówa z chemii, spokojna głowa”. I zjadali…
Po co mi teraz te gary? Stały w głębi szafki zakurzone. Po co?
– Wywalaj! – podszeptuje Lilka.
I wywalam. Posłuszna jestem, bo ona miała taką umiejętność oceny, co się przyda, a co nie. Nie żeby była jakąś Pytią, bo dodawała czasem cicho: „A jakby co, kupisz sobie nowe”. Prawda… Dzisiaj AGD jest tanie i jest tego mnóstwo. Jakby tu zjechał oddział wygłodniałych kawalerzystów, to… zamówię im pizzę albo makaron z klopsami. Powyżej stu złotych dostawa gratis!
Zniosłam kartony z niechcianym szkłem, garnki i postawiłam w śmietniku. Zaraz tego nie będzie. Teraz szukam paczki ze sztućcami. Była cała rozkompletowanych, ale nie ma. Nie ma, nie, ma! „Diabeł trzasnął”, powiedziałby Gieniu. Trudno.
Szło mi powoli, ospale. Nie znoszę tej roboty. Odrywało mnie byle co. Zrobiłabym wszystko, żeby tylko nie porządkować, nie szukać, nie decydować, co wywalić. Wykonałam znów kilka telefonów w sprawie pracy, pogapiłam się na martwe podwórko, a wracając ponownie ze śmietnika, znów natknęłam się na sąsiadkę z góry, unikającą mnie ewidentnie. No, cóż…
Paczki ze sztućcami nie znalazłam, ale za to odkryłam… kuferek z kosmetykami. Stwierdziłam więc, że absolutnie i koniecznie muszę zmyć stary lakier i nałożyć nowy. Ale żeby to zrobić, trzeba wyciąć skórki. Zupełnie jak wtedy, kiedy nie mam weny i kiedy najważniejsze jest wszystko inne tylko nie tekst, którego nie mam w głowie. Jak przed klasówką z trygonometrii – wszystko było ważne, tylko nie sinusy i tangensy. KOMU TO POTRZEBNE?!
Potem poszło szybko – bo układać lubię.
Poszłam spać zła na siebie, że zmarnowałam cały dzień tylko na małą kuchnię.