Читать книгу Trzymaj się, Mańka! - Małgorzata Kalicińska - Страница 7
Wenus
ОглавлениеPowoli dociera do mnie ogrom zniszczeń. Zaczynam się obawiać nawet o meble w kuchni, bo wiem, że cokoły są z płyty paździerzowej i na bank się rozejdą. Jedynym ucieszonym z tej nagłej kąpieli jest scindapsus. Przykro mi, że właściwie nie mam do kogo dzwonić o pomoc. Czekam na kosmitę z Wenus, potykając się o klepki, spod których widać beton i smołę sprzed lat. Ogarniam ogrom zniszczeń i klnę bardzo, bardzo brzydko. Włodek byłby dumny!
Dzwonek do drzwi. Próbuję otworzyć, ale podłoga już się uniosła i lekko nie jest, drzwi się blokują.
– Pan z Wenus? – pytam z nadzieją w głosie.
– Nie, ja z PZU – odpowiada mężczyzna z dziwnym uśmiechem i wciska się przez szparę w drzwiach, zaproszony do środka.
Racja! Likwidator! Polisa! Odszkodowanie! W mózgu zapalają mi się kolejne napisy. Dzwoniłam wszak. Tak? Dzwoniłam?! Jaka ja bywam doprawy zaskakująca!
Oprowadzam go po tym dramacie. Woda jeszcze chlupie pod klepkami, kapie.
– Proszę! Niech pan zobaczy, jaka rujnacja, a to stara… zabytkowa podłoga! – Usiłuję podbić cenę strat.
– No, bez przesady. Stara tak, zabytkowa nie.
– Z czasów… głębokiego PRL-u!
Facet zmroził mnie spojrzeniem i zatrzymał się w pokoju. Notował, pytał o mój cudny regał na książki. Przeleciał palcem, stwierdzając wodę między lampą a posążkiem Buddy. Poszedł do kuchni, łazienki, saloniku i gabinetu, i do byłego pokoju pani Mieci.
– A tu sucho?
– Tak to inny pion. Tu się nie lało wcale.
– Aha. Wycenę szkód wyślę pani na dniach pocztą i na maila. Ma pani maila?
Poszedł. Nie był wcale komunikatywny, współczujący, chociaż się starałam dramatyzować ile wlazło. Po kilkunastu minutach pukanie.
– Dzwonek działa! – mówię, uchylając drzwi. – Pan z Wenus?
– Tak. Dzwonek jest elektryczny, lepiej go odłączyć. Cud, że jeszcze nie ma spięcia! – uświadamia mi.
Znów próbuję mu otworzyć, ale podłoga puchnie chyba z minuty na minutę, bo już niemal blokuje drzwi, więc traktuję je siłą. Wciskam się w szparę i popycham z bodiczka, mężczyzna zaś ciśnie mocno. Wchodzi i od razu sugeruje usunięcie kilku klepek, bo nas tu może kompletnie zablokować. Nożem z kuchni wyjmuje deszczułkę. Cholera jasna, co za rujnacja! Chodzi jak bocian, wysoko stawiając nogi, choć kałuż właściwie nie ma. Elegancki, pachnący i nieco wyniosły, rozgląda się w koło i pyta mnie, co się jeszcze stało, jakby niczego nie widział. Łazi i zagląda wszędzie, patrząc na mnie z coraz większym współczuciem. Notuje.
– Wiem, wiem – mówię. – Źle to wygląda, ale proszę mi powiedzieć, co ja mam robić.
– Pani?! – pyta niemal rozbawiony. – Pani niech pozbiera rzeczy cenne i osobiste, przepraszam… a te pomieszczenia są suche? – zmienia temat, wchodząc do byłego saloniku pani Mieci, drugiej łazienki, garderoby i małego pokoiku, byłego gabinetu Mirka.
– Bo… to było inne mieszkanie, inny pion… I co dalej? – pytam.
– Dalej? Najlepiej byłoby, gdyby zostawiła nam pani klucze i wyjechała na dwa tygodnie na Majorkę.
Kocham te żarciki. Wyglądam na zamożną wariatkę?
– Dobrze. Jak najszybciej zrobię pani wycenę i zakres prac. Dobrze byłoby, gdyby pani faktycznie dała się…
– …wyprosić z domu? Chyba ma pan rację. OK, wyjadę, ale będę koło Otwocka, no bo zapewne będę potrzebna. Kiedy pan mnie zawiadomi o kosztach, zakresie i terminie? – Odprowadzam go do drzwi, które współpracują niechętnie. – I niech mnie pan nie zrujnuje, bo ja nie śpię na dolarach.
Puszcza tę uwagę mimo uszu. Pewnie, zadzwoniłam, a to znaczy, że liczę się z tym, że to firma, a nie Timur i его команда czy tam zastęp Niewidzialnej Ręki.
– Ma pani łapkę? – pyta.
– Na myszy? – odpowiadam głupkowato.
– Taką do podważania. Zresztą zaraz, proszę mi pomóc.
Mężczyzna dał radę jakoś otworzyć drzwi na tyle, żeby się wymknąć. Wrócił po kilku minutach z małym łomem wygiętym w rozlazłe S.
– To jest łapka! – wyjaśnił.
Powyjmował większość klepek z podłogi w przedpokoju i ułożył w ładny stosik. Mogłam teraz swobodnie zamykać i otwierać drzwi. Tylko co mam zrobić z tymi mokrymi deszczułkami?
***
Następnego dnia wstałam wreszcie wypoczęta, bo przez ostatnie miesiące spałam paskudnie, nerwowo i ciężko. Nie mogłam zasnąć i tłukłam się wieczorami albo drzemałam w ciągu dnia i wtedy już wcale w nocy nie czułam się senna. A noc jednak jest bardziej od spania niż czuwania, więc piłam piwo na sen, potem drugie, koniak… Żeby tylko przysnąć, pokimać. Nie pracując i łażąc tak z kąta w kąt, czułam wciąż okropne zmęczenie i chyba przesadzałam z alkoholem. Na pewno przesadzałam. Ale kogo to? Co komu do tego? Teraz najwidoczniej organizm spracował się solidnie sprzątaniem i przenoszeniem i usypiacze nie były mu potrzebne. Wypiłam wodę mineralną i sok jabłkowy i… zasnęłam jak dziecko! Pierwszy raz od dawna.
Obudziłam się jak dziarski harcerz. Zamazany obraz życia prysł! Trzeba się zabrać za ten remont, ogarnąć to wszystko, a najbardziej siebie. Spakować się i… co on mówił? Cenne rzeczy? Nie mam cennych rzeczy. Pojadę do ojca na ten czas. No bo dokąd?
Wycena powaliła mnie na kolana. Choroba Lilki i moje długaśne wakacje szarpnęły moimi zaskórniakami. Gdy im zapłacę, nie zostanie mi nic! Stałej pracy nie mam. Kurczę, co robić? Grzesiek miał rację, hucząc na mnie. Mirek też dzwonił i delikatnie zahaczał o to, ale go goniłam w cholerę. Nie mam wyjścia. Albo mogę wziąć jakąś tańszą firmę… W sensie: męża dozorczyni. Za dużo jednak o nim wiem, żeby go zatrudniać. Zaufam tym kosmitom i niech mi robią mieszkanie na cacy!
I tak się zbierałam od dwóch lat, żeby tu wszystko nieco odświeżyć.
***
W ramach powrotu do żywych sięgnęłam po laptop i stojąc przy parapecie, pozamiatałam w zaległej korespondencji.
Jedyna jakaś w miarę bliska mi dusza to Antek, więc wyprzepraszałam go za długie milczenie i zakończyłam:
(…) no i Antku, tak to właśnie wygląda. Życie zapukało do mnie dość brutalnie, choć oczywiście wygodniej byłoby nadal użalać się nad sobą, udając, że to odejście Lili mną tak szarpnęło, a de facto to wszystko, co mnie spotkało, przydusiło z mocą słonia. Jej choroba i śmierć, owszem, ale i śmierć Gienia, Włodka i fakt, że Marcin odjechał w siną dal jak jakiś aferzysta, nie walcząc o mnie. Moje kolorowe czasopismo padło, żadne inne się o mnie nie dopomina, rynek jest już wypełniony nikomu niepotrzebnymi dziennikarkami. Jestem na jakimś cholernym zakręcie i chyba mnie to przerosło. Jeśli Ci przykro, że nie odpisywałam na twoje maile, to przepraszam i wybacz. Albo nie odpisuj, bo po licho Ci korespondencja z rozregulowaną babą. Zrozumiem.
M.
Wsadziłam wtyczkę od komputera do prądu, bo wył z powodu pustych baterii. Własną życiową wtyczkę też bym gdzieś włożyła i naładowała się. Trzeba żyć.
Pakuję się: szmatki, bielizna na zmianę, laptop, portret Lilki, zdjęcia mamy, Gieniusia i Tadzia, mojego wnuka, z rodzicami – i jadę do taty. Najpierw jednak przyjechał Mister Wenus z kolegą i pudłami, żeby popakować moje książki, płyty i inne rzeczy na czas remontu. Jak robot! Niby krępy, nawet powiem: grubasek, a śmiga, nie pytając mnie, tylko pakując i opisując kartony. Ja robiłabym to miesiąc, oglądając każdą rzecz, i album ze zdjęciami, i filiżankę od ciotki Jadwigi. Zaraz też przyjedzie pan od malowania ścian z wzornikiem kolorów farb znanej firmy; i omówimy podłogi. Co ja chcę? Na powrót klepkę? Panele? Drewno czy ceramikę? Jechać do miasta?! Oglądać materiały?! Nie, nigdzie nie pojadę. Wiem, czym to się skończy, bo jest tego za dużo! Chcę po amerykańsku – garść informacji, kolor, faktura, materiał i do zobaczenia!
Tak, wiem, będę musiała czasem wpaść… Tak, kosztorys zatwierdzam z gulą w gardle. TYLE pieniędzy!!! Faktycznie przyjechał kolejny pan z próbkami, katalogami podłóg i wzornikiem farb do ścian i sufitów. Nazwy kolorów ocierają się o kabaret. Fantazja z awokado, Mgła nad jeziorem, Puszysty śnieg, Deszcz o poranku, Marokańska bransoletka, Tańcząca Masajka i Świeże mango… Poeta im to układał. Nie podjęłam ostatecznych decyzji – jeszcze mam chwilkę.
Chyba potraktowałam pana obcesowo, bo nie bardzo miałam ochotę na deliberowanie, jakie mają być panele, a jakie ściany. Poszłam po taniości. Choć tu zaoszczędzę.
Jadę zapakowana troskliwie do samochodu wraz z moimi larami i penatami. Zostałam wyekspediowana jak jakaś ich stryjenka. No, miła firma, doprawdy! Ze schodów to ja tylko torebkę zniosłam. Resztę panowie tak ułożyli w samochodzie, że jeszcze zmieściłabym scindapsusa. Ale obiecali, że mu nawet listek nie opadnie!