Читать книгу Trzymaj się, Mańka! - Małgorzata Kalicińska - Страница 14
Na swoich śmieciach
ОглавлениеPobyt u taty umilałam sobie zaległymi lekturami, no i bywaniem w domu. Zaraz, który to miał być kolor do pokoju? A jak pomalować tu? Jak robimy kuchnię?
Panowie uwijali się aż miło, żadnego papieroska, kawki co pięć minut, i natychmiastowe sprzątanie tego, co mogłoby utrudniać. Ładnie!
– Wie pani, nazwa niektórych elektryzuje – zapewnił mnie pan z Wenus, który okazał się jednak całkiem sympatyczny. – Jakieś komentarze tych, którzy nie czytali Greya, o facetach z Marsa i babkach z Wenus. Mnie dopadło bezrobocie. Firma padła, siedziałem w domu i szlag mnie trafiał. To przynajmniej, myślałem, poczytam. Żona mi wcisnęła tę lekturę, że niby się nasze stosunki wzajemne poprawią. I wie pani co? Poprawiła się moja optyka widzenia was, kobiet, i nas, facetów. A potem, gdy kolejnej sąsiadce zreperowałem odpływ, a innej zmieniłem koła na zimowe, bo mąż wyjechał, to żona powiedziała żartem: „Zacznij brać za to pieniądze przynajmniej, bo co ja z tego mam?”.
– Namówiła pana na założenie nowej firmy?
– No chyba tak. Bo to wy, kobiety, jesteście wbrew pozorom motorem postępu!
– Myyyyyy? – Zdumiało mnie to wyznanie w ustach faceta. Ileż to razy słyszałam, że to faceci budowali cywilizacje, a my tylko rodziłyśmy dzieci i kazałyśmy wynosić śmieci.
– My jesteśmy leniwi z natury! Gdyby nie kobiety stale nas szturchające: „Wymyśl mi sedes!”, „Wykombinuj mi perfumy!”, „Wynalazłbyś koło!” – nadal wisielibyśmy na gałęzi i czochrali po jajach. Ups, sorry, ale to część gadki.
Roześmiałam się, wyobrażając sobie pana z Wenus na gałęzi i jego żonę neandertalkę żądającą perfum. No, coś w tym jest!
– I….? – ponagliłam go.
– I się kręci. Zebrałem kilku kolegów, nie tylko bezrobotnych, bo Jasiu, ten od hydrauliki, ma swoją firmę, ale wpada mi tu porobić w rurach. Rozrosło mi się do kilku facetów do specjalnych poruczeń. Znaczy inżynierowie i rzemieślnicy od prac wszelkich, czyli układanie glazury, podłóg, ale i prace przy samochodach, w ogrodzie. My się żadnej pracy nie boimy!
– E, każdej? Były dziwne zlecenia?
– Jasne! Potrzebny był młody pan z aparycją gwiazdy z Hollywood dla panny na bal maturalny, bo właśnie zerwała z narzeczonym. A ten narzeczony z tej samej szkoły. I, wie pani, żeby zawył z zazdrości. No takie tam… wyprowadzanie psa podczas czyjegoś wyjazdu, wymiana akumulatora, wycieraczek i założenie anteny w samochodzie. O! To lubimy, czwarty do brydża, wożenie dziecka do przedszkola, odśnieżanie posesji i sadzenie kwiatków.
– Ale kokosy to nie są?
– No, żeby wielkie to nie, ale mam co robić, nie wkurzam się na bezrobociu.
– Tworzy pan nowe miejsca pracy. Jakieś dofinansowanie z Unii?
– Kolega już się stara.
– Tani to wy nie jesteście… – sarknęłam na koniec.
– Moja babcia mówiła: „Tanie mięso psy jedzą”. Warto zrobić robotę dobrze i z dobrych materiałów. A skoro chcemy płacić za siebie ZUS, to musi być, jak jest!
Trudno. Musi. Dużo to mi nie zostanie. Może choć połowę pokryje ubezpieczenie? Może… Z tymi ubezpieczeniowcami nigdy nic nie wiadomo.
***
Powoli przyzwyczajałam się do tego, że będą to już dwa mieszkania, tak jak było kiedyś, bo faktycznie wobec tego, że nie mam stałych dochodów, pojawiła się ta opcja jak manna z nieba. Trudno, faktycznie wielkie to mieszkanie i jak na jedną mnie – za wielkie. Muszę tylko zredukować ilość rzeczy i różnych przydasiów. OK! Zrobię to! Za dużo mam, jak to mówiła Lilka, pierduletów. Okroję się jak Japonka! Czas na minimalizm. A durnostojkom i sukienkom z epoki realnego socjalizmu mówimy: NIE.
Żeby być ze sobą w porządku, odwiedziłam kilka redakcji, ale kolejkę chętnych miały imponującą i chociaż słyszałam wiele achów i ochów nad moim CV, to widziałam w oczach redaktorów naczelnych wyrzut: „Czemu nie jesteś młodsza, kobieto?!”. Wciąż się boję zaoferowania współpracy z wolnej stopy, czyli że nie potrzebuję etatu, jedynie bierzcie moje teksty! Ale oni nie zamawiają u obcych. Mają swoich freelancerów.
Mówiłam sobie: „Powoli, Mania, powoli. Coś w końcu zatrybi!”. Nie zatrybiło…
Między wybieraniem szafek do kuchni w second-handzie meblowym, w którym złapałam zupełnie przyzwoite, niemieckie albo holenderskie umeblowanie za psie pieniądze, a wizytą w kolejnym piśmie wracałam do taty pod Otwock jak do hotelu. Pani Ania odgrzewała, podawała jak jakaś ciocia, ja niczego nie zmywałam, nie sprzątałam. Jakbym to ja była tu na wakacjach. Doprawdy, co za luksus! „Pani Marianno – spytała mnie któregoś razu po kolacji, kiedy ojciec poszedł na swoje wieczorne wiadomości, a Kasia i Łukasz wybrali spacer – może mogłybyśmy sobie mówić po imieniu? Na mnie przyjaciele mówią Anula”.
Był taki czas w moim życiu, że uważałam tykanie za coś naturalnego. To amerykańskie you wydawało mi się prostsze. Ale dzisiaj jakoś wyhamowałam i zarówno do Wenusjanina mówiłam „proszę pana”, jak i do tej pani też mogłabym już do końca wakacji „pani Aniu”.
Anula…? OK.