Читать книгу Trzymaj się, Mańka! - Małgorzata Kalicińska - Страница 16

Ania, Anula

Оглавление

Pojechałam do taty, właściwie nie wiem po co. Mogę już mieszkać u siebie.

Udaję sama przed sobą, że chodzi mi o świeże ogórki, jajka i śmietanę od Kobylińskiej. A tak naprawdę uciekam do niego jak kiedyś, kiedy byłam życiowo obolała. Zawsze tatowa dłoń na policzku dawała mi spokój. Wpadał Gieniu, Kobyliński popatrywał spod białych rzęs, milcząc, a czasem nawet mówił coś krótko i treściwie. Mogłam zapisywać te jego myśli! Na przykład: „No, nie może być cały czas dobrze, pani Marianno, bo by człowieka zemgliło!” albo „Lepi żałować za jakie grzechi, niż płakać potem, że się spieprzyło życie albo że, no, wie pani co!”. Dokładnie słowa H. Jacksona Browna juniora, które na swoim wallu ma koleżanka z redakcji: „Bądź śmiały i odważny. Kiedy obejrzysz się na swoje życie, będziesz bardziej żałował rzeczy, których nie zrobiłeś, niż rzeczy, które zrobiłeś!”. Kobyliński nie miał tylko takiego wykwintu, ale przecież filozofia ta sama. Czasem tak siedział koło nas i jakby nie słuchał, lecz umiał z nagła podsumować coś niezwykle trafnie. „Nie wszystkie ludzie widzą, co jest dobre. I co chcą wszystkie ludzie, też nie zawsze jest dobre, no tak?” Dzisiaj Kobylińskiego u ojca prawie nie uświadczysz. Stary i z mniejszymi siłami zajął się wnukami, plecie kosze. W czasie pogody zawsze można go zastać na ławeczce przed domem. Gienio fruwa z aniołami, a może jeździ na niebieskim harleyu? Lilka skacze po chmurach, a Włodek pewnie wiedzie spory ze świętym Piotrem.

Tu, na ziemi, tatko zajęty podwiązywaniem pomidorów, Anula też w swoich rewirach, chyba robi dżem truskawkowy, a Kasia z Łukaszem wpadają tu, fotografują i opisują małe jabłuszka na młodych drzewkach starych odmian, a potem wyjeżdżają.

– Aniu, dokąd ich tak nosi? Nie żal im benzyny?

– A bo my mamy pieska, no i… mają pusty dom dla siebie, kiedy ja tu odpoczywam u państwa!

– No to niech go przywiozą tu, jeśli to nie jest jakiś pies Basker­ville’ów, i już! – zadecydował ojciec.

Nie obchodzi mnie cudzy pies. Siadam w altanie i odpisuję Antkowi:

Cześć, Emigrant!

Właśnie się chmurzy. Ma być ochłodzenie nawet do osiemnastu stopni!

Sorry, że krótko, ale nie mam weny i wściekła jestem, bo nie znoszę zabawy w chowanego – czyli rozpakowywania i chowania różnych rzeczy na miejsce. Napiszę później.

M.

Anula przypływa z filiżanką herbaty i jakimiś ciasteczkami.

– Co to? – pytam niegrzecznie.

– Drobiazg taki na smutki. Ciasteczka migdałowe. Masz kłopoty?

Opowiadam jej o tym, jakie życie jest niesprawiedliwe, że muszę rozpakować to wszystko i jeszcze sortować, i że nie cierpię tego! Roześmiała się i powiedziała:

– Pomożesz mi z truskawkami, to jutro pojedziemy do ciebie. Zobaczysz, jak nam szybko pójdzie. No?

Po obiedzie włożyłam fartuch, Anula swój i rozsiadłyśmy się nad miednicą truskawek i łubianką porzeczek.

– Ostatnie – powiedziała.

– Co?

– Truskawki! I pierwsze porzeczki. Ładnie złamią słodycz trus­kawek.

Pracowała jak maszynka, mówiąc coś o tych dżemach, opowiadając, jak je smaży. A ja, skubiąc szypułki, odpłynęłam myślami w moje sprawy, co jakiś czas machinalnie potakując, jakbym faktycznie słuchała, ile wziąć cukru, a ile owoców. Myślałam o Marcinie, o Jarku-Ofelii, czyli o facetach, z którymi może i nawet coś by mi w życiu wyszło, ale nie wyszło…

– Aniu? – przerywam jej. – Jak długo jesteś sama?

– Dziesięć lat. Czemu pytasz?

– Bo ja od niedawna. Jestem rozwiedziona i bez pretensji do męża. Ale teraz, kiedy jestem tak bardzo sama, kiedy nie ma Lilki, mojej siostry…

– Wiem, wiem, Michał mi opowiadał.

– Michał? – zdziwiłam się, a ona uśmiechnęła się szeroko i wyjaś­niła: – Kiedy ciebie nie było, przeszliśmy na ty. Opowiedział mi o was, o Lilce… Siedzieliśmy tu, bo w telewizji, jak wiesz, jakieś totalne bzdury, więc poprosiłam go o jakąś książkę i tak się rozgada­liśmy. On się rozgadał.

– O Kobylińskim też mówił? I o Gieniu?

– Wszystko! Powiedział, że to dobre ćwiczenie, bo jeszcze chwila i wszystko pozapomina.

Hmmm. Za mało z nim rozmawiam? Dlatego tak się rozgadał z właściwie obcą osobą! Nie mam dla niego czasu. Nie siadamy już tak do wspominek jak kiedyś, obawiając się, że będziemy się wzajemnie ranić. On tęskni za mamą, za Gieniem i Lilką chyba bardziej niż ja. To dobrze, że go Anula otworzyła. Dobrze!

Przyszedł do nas wprost z ogrodu. Zdjął kapelusz i usiadł ciężko na ławce. Wącham jego ręce zielone od łodyg pomidorów. To taki lekko drażniący zapach!

– Co robisz, wariatuńciu?! – Ogania się.

– Ojej! – Ania zerwała się na równe nogi. – Która to?!

Zabrała miednicę oskubanych owoców i poszła do domu, sumitując się, że przecież to już czas na kolację.

– Miała być wczasowiczka, a jest… domowniczka – powiedział ojciec i zamknął oczy. – Dobrze się u nas czuje i nie dość, że kompletnie bezobsługowa, jak się reklamowała, to jeszcze nas obsłuży! Jak tam, Baranku?

– Jutro zabieram Anulę do mnie. Pomoże mi poustawiać książki. Wiesz, jak tego nie lubię.

– Robi to jak rasowa bibliotekarka!

– Tobie też poustawiała?

– Przedwczoraj, tematycznie. U góry poezja, obok powieści, niżej podróżnicze i słowniki, krajoznawcze i podobne. Dalej biografie i te moje ulubione, wiesz, obok cały ten regał, na którym stał budzik, zastawiła moimi zawodowymi. A najniżej zeszły albumy z fotografiami, Gierymski, Wyspiański i miasteczka toskańskie, ten album od ciebie. I teraz… niczego nie mogę znaleźć! – Zaśmiał się i dodał, otwierając jedno oko: – Ale mam porządek! Zabierz ją, ona jest pod tym względem świetna! A ja odpocznę. Miła jest, ale wiesz… Nie przywykłem.

Trzymaj się, Mańka!

Подняться наверх